Przesłuchane: Furia,”Huta Luna” i Myrkur,”Spine”

Tym razem złota polska jesień mnie omija i na pociechę dostaję tylko widok na rdzewiejące drzewa za oknem. Kuruję się po wrześniowej operacji stopy, więc zanim dojdę do stanu, w którym miejskie i podmiejskie szwendanie jest dozwolone, to te drzewa i większość okolicznych zdążą zrzucić złotawo-czerwony przyodziewek. A dla mnie zostaną do podziwiania bezwstydnie gołe badyle, o ile nie zakryje ich smogowa czapa. Nigdy nie potrafiłam docenić listopadowej estetyki, która jest fajna na fotkach i obrazach, ale na żywo i w dość brudnym mieście – niekoniecznie 😉 Chociaż kto wie, być może po kilku tygodniach przesiadywania w fotelu czy na łóżku nawet taki monochromatyczny pejzaż osiedlowy będzie atrakcyjną odmianą. A na razie zamiast produkowania jesieniarskich obrazków nadrabiam zaległości serialowe i degustuję muzyczne nowości.

W październiku ukazały się dwie płyty, na które niecierpliwie czekałam. Dość odległe od siebie, chociaż i twórczość Amalie Bruun pod szyldem Myrkur, i Furii bywa metkowana jako black metal. W obu przypadkach nie jest to precyzyjne określenie. Złośliwi powiedzieliby, że o ile Furia wykracza poza tę estetykę i schematy (mają na koncie różne eksperymentalno-ambientowe dokonania plus współpracę teatralną, a sami nazywają swoją muzykę „nekrofolkiem”), to Myrkur co najwyżej próbuje naśladować black metal (Amalie swego czasu była mocno hejtowana przez różnych metalowych elitarystów jako „pozerka”). Na pewno żaden z tych projektów muzycznych nie nadaje się na blackowy wzorzec z Sevres, co według mnie nie jest niczym złym.

Do rzeczy. Trochę się obawiałam tego, co zaserwuje Furia po poprzednim, bardzo specyficznym wydawnictwie. „W śnialni” to raczej zarejestrowane słuchowisko niż regularny album muzyczny: urwane dźwięki, jakieś szumy i fragmenty recytacji, okraszone rozbrzmiewającą od czasu do czasu transowo-metalową muzyką. Na pewno ciekawa rzecz jako nawiązanie do inscenizacji „Wesela”, w której wcześniej wystąpił zespół, ale osobno dość ciężka w słuchaniu. A najnowsza płyta? Na początek dostajemy zwrot w okolice znane i lubiane. Zwrot bardzo dynamiczny, jeśli patrzeć na tempo, w jakim perkusista bezlitośnie okłada bębny i talerze. „Folk” (w wydaniu „nekro”) jak najbardziej jest obecny, choć nie w tak oczywistej formie, jak w typowych folk-metalowych utworach. Może wstawek na skrzypcach czy innych flecikach nie ma, ale w melodiach i rytmie zdecydowanie jest coś z ludowych przyśpiewek.

A w tytułach i tekstach chyba pokłosie udziału w „Weselu” w reżyserii Klaty, bo są zdawkowe aluzje i do dramatu Wyspiańskiego, i do innych dzieł z kanonu polskiej literatury („Na koń”, „Wracaj”, „Spanie polskie”, „Gore!”). Swawola i niewola, pospolite ruszenie i wzmożenie, walka i poddanie, pęd ku nowemu życiu i zamieranie. Żeby nie było za dobrze i zbyt spójnie, to na finał niespodzianka. Muzyczna dzika galopada trwa aż przez dziewięć utworów i zarazem tylko przez pół godziny. A potem w „Hucie Luna” powoli wytapia się kolejny dźwiękowy eksperyment – blisko półgodzinny ambientowy „Księżyc, czyli Słońce”. Czego tam nie ma: najpierw przerażające „kosmiczne” dźwięki, potem nosowy chłopski zaśpiew, wreszcie szmer drzew i trzask suchych gałęzi. Ostatecznie wszystko zaczyna się i kończy w lesie. Jak mówi sam Nihil, las to dla niego główne źródło pomysłów.

O ile las, który inspiruje dokonania Furii, musi być posępną gęstwiną, pełną zdradliwych moczarów i zamieszkałą przez wszelkie możliwe nieprzyjazne stworzenia, to muzyczna działalność Myrkur kojarzy się raczej z barwnymi i urokliwymi gajami elfów. Amalie Bruun też lubi wskazywać na inspiracje naturą i skandynawskimi krajobrazami, więc coś jest na rzeczy. Najnowsza płyta – jeśli już zostać przy tych skojarzeniach – to raczej takie sielskie Rivendell niż tajemnicze i nieco mroczne Lothlórien. Jest eterycznie: dream-popowe ballady, fortepian i delikatne wokale. Jest i eklektycznie, bo przez te subtelne dźwięki momentami przebija się ostrzejsza gitara, growling, folkowe wokalizy czy mocniejsze bębny. Leitmotivem tekstowym jest doświadczenie macierzyństwa i samotności (Amalie zaczęła pracę nad tą płytą w czasie pandemicznych lockdownów, będąc w zaawansowanej ciąży). No i miejsce człowieka w świecie coraz mocniej zdominowanym przez technologię, do czego nawiązują i poszczególne kawałki, i okładka płyty.

„Spine” ma kilka mocnych punktów (tytułowy utwór, poza tym „My Blood is Gold”, „Blazing Sky” czy „Devil in the detail”), ale na pewno nie jest to mój ulubiony album w dorobku duńskiej wokalistki i multiinstrumentalistki. I nawet nie chodzi o to, że jest zbyt delikatnie, momentami za słodko, że muzycznie więcej tu słońca niż chmur. Ta płyta wydaje mi się za bardzo wygładzona i dopieszczona produkcyjnie, jakaś zbyt poprawna. Po prostu wolę bardziej chropawe, atmospheric-black-folkowe lub neofolkowe wcielenie Myrkur. Tutaj trochę zabrakło mi jej wiedźmiego pazura, który na poprzednich płytach było widać nawet w „kołysankowych” utworach. Co nie znaczy, że „Spine” jest zła (daję jej takie mocne 4/5 ;)). I na pewno pasuje mi jako kojący dźwiękowy okład na umysł, zmęczony po cięższym dniu.

Żeby nie było tak całkiem bez obrazków i krzaków, na deser i na zajawkę dorzucam porcję leśnych migawek wakacyjnych. Kompatybilnie z muzycznym tematem, więc odpowiednio z Polski i Danii.

O tegorocznej wyprawie nad Sund oczywiście będzie więcej niebawem. W takim moim rozumieniu „niebawem” 😉 – ale obiecałam sobie i tym, którzy tu zaglądają, że tym razem relacja z wakacji skandynawskich pojawi się nieco szybciej niż poprzednio. Stay tuned 🙂

Dodaj komentarz