Powoli wracam między żywych. Gimnastykuję stopę z tytanową zawartością i wreszcie pozwalam sobie na przechadzki dalsze niż wypad do spożywczaka w sąsiednim bloku. Dosłownie „powoli wracam”, bo poruszam się w tempie wątłej starowinki 😛 Ale dobre i to, a jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie marudzę więc, że zimno, że „listopad-niemal-koniec-świata”, że właśnie umieram i proszę mnie obudzić w kwietniu. Zresztą nie mam powodów do narzekań, bo słoneczna końcówka miesiąca jest dla mnie bardzo łaskawa. Spaceruję, ciesząc się z ostatnich jesieniarskich widoczków (jednak nie wszystkie okoliczne krzaki wyłysiały) i zaśnieżonych Łąk Nowohuckich. Dokumentacja poniżej.
Listopad listopadem, ale endorfiny działają – zawieram rozejm z tą mniej lubianą częścią roku. I z własną głową też, bo po kilkunastu miesiącach pora zakończyć emocjonalną szarpaninę. W dużym skrócie: mocno i raczej nieodwracalnie spieprzyły mi się różne sprawy zawodowe i osobiste. Potem dobiła mnie przeciągająca się rekonwalescencja (pewne komplikacje po operacji i ryzyko, że trzeba będzie powtórzyć całą zabawę). Mniejsza z tym, na szczęście zdrowie wraca. A do tego, czego mimo chęci nie naprawię, zaczynam nabierać dystansu. Tym bardziej cieszy mnie odkrycie, że jeszcze potrafię zachwycać się takimi drobiazgami, jak spacerowanie po dzielnicowych parkach, fotografowanie krzaków czy gapienie się na zaśnieżoną łączkę. Byle do przodu 🙂
Teraz to już do przodu, tylko do przodu i żadnych problemów i spieprzeń, szczególnie tych nieodwracalnych. Mocno trzymam kciuki!
A fotki piękne i klimatyczne.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Dzięki, Drzo :*
PolubieniePolubione przez 1 osoba