10 piosenek na 14 lutego

Dzień jak co dzień, nigdy nie przejmowałam się jakoś szczególnie Świętem Zakochanych. Tym bardziej, że moje osobiste święta wypadają w fajniejszej części roku, a nie w tym senno-rozmemłanym okresie, kiedy moją ulubioną aktywnością jest spanie lub tępe gapienie się w okno. Poza tym na walentynkową oprawę estetyczną mam alergię, w kinach zapodają głupoty, lepiej nie wychodzić wtedy do żadnej knajpy, bo po mieście kręcą się natręci wciskający ludziom róże. Itepe, itede.  Ale każdy powód dobry do podzielenia się ze światem tym, co mi gra w głowie, więc zamiast walentynki zestaw piosenek „w temacie”. Część z nich brzmi bardziej jak utwory na pogrzeb, niż jak typowe love songs, no ale z moich upodobań muzycznych ciężko wykroić inną reprezentację. Ulubiona „romantyczna” dziesiątka w kolejności alfabetycznej.

  1. Anathema – Electricity

Jeden z kilku kawałków Anathemy, gdzie Daniel Cavanagh zastępuje brata i udziela się jako główny wokalista. Wolę głos Vincenta, ale to bardzo ładna kołysanka. No i utwór z płyty, do której mam wielki sentyment, bo to właśnie przez „A natural disaster” w ogóle ich poznałam. Sto lat temu w radiu publicznym istniały audycje, gdzie prezentowano rockowe i metalowe albumy, a to akurat było jakoś świeżo po wydaniu. Obok „Judgement” to chyba moja ulubiona płyta tego zespołu.

2. Bush – In a Lonely Place

 

Jedyny kawałek tego zespołu, który lubię – i to bardzo. Poza tym brzmią (przynajmniej na starszych płytach, późniejszych nie znam) jak gimnazjalna i pop-rockowa wersja Nirvany, czyli dla mnie mało strawnie. A tu cover Joy Division, który – uwaga, bluźnierstwo 😛 – wolę od oryginału. Minimalistyczne tło, powolne tempo, bardzo transowy klimat i wokalista śpiewający, jakby się właśnie wykrwawiał i żegnał na wieki z nieobecną ukochaną.

3. Depeche Mode – Higher Love

Co drugi kawałek Depeszów jest o miłości (czy tam o seksie) i kilka z nich  znajduje się na mojej prywatnej liście wszech czasów, ale chciałam wrzucić coś mniej oczywistego niż „Stripped” czy inne „Enjoy the silence”. Tu mniej tanecznie, za to bardzo lirycznie, bardzo zmysłowo, niby subtelnie, ale z pazurem i jeszcze ten wokal… No i warstwa wizualna „robi robotę”. Zapis słynnej trasy promującej płytę „Songs of Faith and Devotion” – fioletowa estrada, Martin Gore jako post-punkowy blond cherubinek i Dave Gahan w stylówie a’la krzyżówka Jezusa z Jimem Morrisonem.

4. HIM – Wicked Game

 

 

Znowu cover, który wolę od oryginału i znowu jedyny lubiany utwór zespołu, za którym w całości raczej nie przepadam. Sentymentalny melodyjas w fajnej, parkietowej aranżacji – bardzo lubię do tego tańczyć. No i Ville Valo nawet tu śpiewa, a nie jękoli. Warstwę estetyczną tym razem pominę – na wokalistę całkiem miło popatrzeć, ale poza tym sztuczny śnieg, wiatr z wentylatora i jakaś gotycka rudera w tle to za dużo mroku nawet jak dla mnie.

5. Katatonia – Teargas

Jeden z moich ulubionych męskich wokali. Bardzo dobrze, że swego czasu Jonas Renkse postanowił zrezygnować z growlingu (a Katatonia przeszła od doom/death metalu do czegoś w rodzaju rocka/metalu progresywnego), bo jak się ma taką barwę głosu, to szkoda go marnować na szatańskie ryki.  No i szkoda, że na najbliższym Castle Party jednak ich zabraknie – a z drugiej strony mniej mi żal, że w tym roku raczej tam nie dotrę.

6. My Dying Bride – For You

Chyba najbardziej „cmentarny” zespół z mojej muzycznej szuflady. Jak mówi mój Małżonek – „ten pan śpiewa, jakby już nie żył”, ale oboje zgodnie stwierdziliśmy, że lipcowy występ MDB w Bolkowie to było coś wyjątkowego. Techniczna perfekcja, a przy tym ogromny ładunek emocjonalny. I teledyski (w tym ten) – klimat, który bardzo mi odpowiada, ale bez takiego przegięcia i dosłowności, jak dwie piosenki wcześniej.

7. Placebo – Running Up That Hill

No to jeszcze jeden cover i… taaak, dla mnie znowu przeróbka lepsza od oryginału.  Pewnie się jeszcze bardziej pogrążę, ale przez długi czas sądziłam, że to jest autorska piosenka Briana i kolegów. Wersja Kate Bush niespecjalnie mi się podoba, zresztą w ogóle jakoś mi nie wyszło polubienie tej wokalistki mimo kilku podejść.

8. The Cure – Burn

Bardzo gotycki kawałek z „Kruka”, czyli gotyckiej bajki dla dorosłych, do której życie dopisało tragiczną końcówkę (dla niewtajemniczonych, o ile są tacy: odtwórca głównej roli zginął na planie – okazało się, że broń użyta w scenie strzelaniny była naładowana ostrą amunicją). Może i romansidło, ale co z tego. Przyznaję bez bicia, że to moje guilty pleasure – oglądałam kilka razy i zawsze ze świeczkami w oczach. Za to ścieżka dźwiękowa powinna zadowolić nawet osoby o bardziej wybrednym guście filmowym.

9. The Gathering – Saturnine

 

 

Anneke van Giersbergen to czarodziejka z mikrofonem zamiast różdżki. Bardzo lubię taki typ żeńskiego wokalu – mocny i jednocześnie subtelny, wysoki, ale bez miaukliwych tonów. I żadnej pseudo-opery, bo tzw. symfoniczny metal z kobiecym śpiewem to wbrew pozorom dla mnie obca planeta (tak jest, metal gotycki i symfoniczny to są dwie r ó ż n e planety). The Gathering już od dawna nie gra z tą wokalistką (zresztą od dawna nie grają w ogóle, kilka lat temu zawiesili działalność na czas nieokreślony). Obecny zespół Anneke – Vuur – jakoś mnie nie przekonuje póki co.

10. Type O Negative – Creepy Green Light

 

Na deser mój zespół no. 1 i bardzo „typowo-negatywna” mikstura Halloween z Walentynkami: duchy, cmentarz, rozpacz po stracie najbliższej osoby i ukojenie wywołane zwidami po pijaku. Czyli tekst charakterystyczny dla Piotrusia. Druga część utworu podoba mi się tak sobie, bo melodia się tam strasznie rozłazi, ale te gitary i klawisze przy refrenach to jest to, co w TON lubię najbardziej. Swoją drogą – właśnie sobie uświadomiłam, że w tym roku mija 15 lat od jedynego koncertu Typów, na jakim byłam. Ech…

Dodaj komentarz