No valid is broken

Wiele osób znających moje upodobania muzyczne i estetyczne dziwiło się, że przed tegoroczną edycją Castle Party jeszcze nigdy nie wybrałam się na ten festiwal, „bo te wampiry i mroczni przebierańcy to przecież twój świat”. Niby tak, ale wcześniej zawsze coś nie grało. Czasem portfel obrażał się na sam pomysł wyjazdu (bo przecież co chwilę go odchudzam przez inne zachcianki, a tu jeszcze takie coś, no to albo ta impreza, albo miesiąc bez obiadów i ja też będę się przymusowo odchudzać). Innym razem nie udało się zaklepać urlopu, albo turniej rycerski, na którym mi zależało, wypadał w tym samym terminie. Bywało i tak, że zestaw wykonawców ni ziębił mnie, ni grzał, a to jednak czynnik decydujący. W ostatnich latach zdarzało się, że skład bardzo mi pasował i z urlopem też nikt nie czynił trudności, no ale akurat wtedy portfel robił wyjątkowo płaczliwą minę, przypominając mi z wyrzutem, że przecież i wyjazd wakacyjny, i remont mieszkania, i pierdylion innych rzeczy już kupiłam, rośnie dziura budżetowa. W tym roku wreszcie się udało, a raczej – po ogłoszeniu składu na edycję AD 2017 – arbitralnie uznałam, że inne sprawy mogą poczekać, jadę i koniec.

Tutaj małe wyjaśnienie: przy całej mojej miłości do szeroko rozumianej estetyki gotyckiej (a zwłaszcza jej romantyczno-wiktoriańskiej odmiany), nie jestem typowym bywalcem Castle Party. Klasyczne gotyckie granie jest mi bliskie, ale nie uważam się za specjalistkę od tematu. Słucham sztandarowych grup z lat 80. – The Cure, Siouxsie and the Banshees czy Sisters of Mercy – ale zespoły spoza pierwszego szeregu znam słabiej lub wcale. Nie jestem też fanką wszystkiego, co należy do gotyckiego kanonu (wiem, dla wielu to bluźnierstwo, ale choćby do wokalu Petera Murphy’ego z Bauhaus nie potrafię się przekonać). Elektronikę (tę uchodzącą za gotycką) aprobuję tylko w kilku wydaniach i w małych porcjach, bo aggro-tech czy inne harsh electro w mocnej dawce mnie po prostu męczy.

Z tego wszystkiego, co siedzi w bardzo pojemnym worze pod tytułem „Dark Independent” (organizatorzy CP podkreślają mocno, że to nie gotycki festiwal, tylko właśnie „Dark Independent”), najbliższe są mi zespoły… metalowe. Oczywiście jest to specyficznie pojęty metal, z klimatem melancholijno-pogrzebowym lub z apokaliptycznym sznytem. Jeśli komuś zależy na konkretnych szufladkach: głównie gothic metal (pierwsza fala, czyli cudowne lata 90.), doom czy atmosferic, czasem melodic/symphonic black metal, czyli summa summarum, „metal dla bab”, jak mawiają niektórzy ultrasi. Od kilku lat w Bolkowie jest coraz więcej takiego grania, co może mnie tylko cieszyć, bo mieszanka gotycko-metalowa z dodatkiem industrialu i szczyptą elektroniki (tak, właśnie w takich proporcjach) brzmi dla mnie wielce smakowicie. Ten mroczny muzyczny misz-masz ma swoich zajadłych przeciwników, ale szkoda mi czasu na analizowanie środowiskowych fochów i kontrowersji. Zainteresowanych guano-burzą i kał-szkwałem odsyłam do wiadomych grup na FB, a dalej będzie (prawie) tylko o muzyce i samym festiwalu 😉

Czwartek – rekonesans

Dotarliśmy do na miejsce po kilku godzinach jazdy, w porze obiadowej. Miasteczko było już oblegane przez uczestników imprezy i z daleka wyglądało to mniej więcej tak, jakby stada czarnych robaczków kręciły się tam i z powrotem. Część zdążyła wskoczyć w kreacje (od wampirów czy innych czarownic po cyber-wojowników), część jeszcze na turystycznie, z plecakiem lub walizą w drodze na kwaterę czy na pole namiotowe. Sam Bolków okazał się całkiem urokliwą miejscowością: ładnie położony, sporo fajnych poniemieckich kamieniczek i stare wille, niektóre zadbane, inne w bardzo kiepskim stanie, ale i tak lepsze to od standardowych uroków polskiej prowincji – nieszczęsnych klocków w stylu „wczesny Gierek” czy dzisiejszych nowobogackich „dworków” w neonowych kolorkach. Brukowany rynek (szkoda, że robiący za główny miejski parking), dwa stare kościoły, kręte zaułki, zamek – piastowska twierdza z XIII wieku, malownicza okolica. Sceneria zdecydowanie przyjemna, w sam raz na taki festiwal.

p1070192a2.jpg
Jedna z kamieniczek niedaleko naszej kwatery

 

p1070104a.jpg
Widok z zamku na okolice miasteczka

 

imgp4779b
Droga na rynek i widok na ratusz

 

Po rozpakowaniu i przywitaniu z pozostałymi współlokatorami (wynajmowaliśmy mieszkanie w dziesiątkę) wybraliśmy się na rozpoznanie terenu i poszukiwanie jakiegoś jadła. Już w drodze do Bolkowa dostaliśmy garść instrukcji, bo w transporcie i na kwaterze mieliśmy samych stałych bywalców. Co warto zaliczyć w ramach festiwalu (na imprezy towarzyszące w „Hacjendzie” tylko zajrzeliśmy – za głośno, brak miejsc, no i lepiej gadało się przy piwku na zewnątrz). Gdzie kupić i spożyć trunki (faktycznie można było łazić po mieście z browarem w ręce i policja się nie czepiała). Dokąd na obiad  (na popularne „pierogi z okienka” się nie załapaliśmy, kolejka odstraszała, a po pierwszym jedzeniu „na mieście” wybraliśmy jednak Biedną Dronkę, bo koszt dania z modnej wege-knajpki w Krakowie za taki sobie kotlet z ziemniakiem to lekka przesada). Ponoć ceny w niektórych bolkowskich przybytkach są zmieniane specjalnie na czas festiwalu. Cóż, prawo sprzedawcy szukać większego zarobku, prawo krakusa z wężem w kieszeni szukać tańszej opcji 😉

Część główna imprezy miała się zacząć dopiero nazajutrz, ale już w czwartek odbywały się pierwsze koncerty – późnym popołudniem zaczynały się występy w byłym ewangelickim kościele. Ruszyliśmy więc pod zamek, coby wymienić karnety na festiwalowe opaski z intrygującym napisem, o którym też już słyszeliśmy od znajomych. „No valid is broken” – brzmi jakby mistrz Yoda (albo googlowy translator) doradził zdesperowanemu autorowi, jak przekazać ludziom, żeby nawet nie próbowali rozpinać tych opasek. Tekst już ponoć kultowy, doczekał się cytowania w nazwach imprez gotyckich, w tytułach relacji z festiwalu i w postaci napisów na koszulkach (zresztą potem gdzieś w tłumie mignęły mi takowe). Kij tam z poprawnością językową, przecież ta fraza ma piękną melodię. Coś jak „Non omnis moriar” czy inne „Valar morghulis”, więc też robi klimat 😉

Zaopatrzeni w opaski z kultowym napisem, powędrowaliśmy do byłego kościoła. Całkiem ładny, ale zaniedbany neoromański budynek wyraźnie potrzebuje remontu, którego podobno doczeka się w przyszłym roku. Parafia ewangelicka przestała istnieć po II wojnie światowej, kiedy po zmianie granic niemiecki Bolkenhaim stał się polskim Bolkowem. Przez jakiś czas kościół był drugim miejscem nabożeństw w tutejszej parafii katolickiej, a obecnie działa jako… sala gimnastyczna pobliskiego zespołu szkół i okazjonalnie jako sala koncertowa. Ponoć mają go lepiej przystosować do pełnienia widowiskowych funkcji. No i dobrze, bo miejsce ma swój urok, ale z wentylacją lipa i zaduch tam taki, że siekierę można zawiesić, a akustyka nie pomaga występującym zespołom. A przynajmniej nie pomagała większości z tych, które miałam szansę zobaczyć, szczególnie tym grającym ciężko-gitarowo i ciężko-elektronicznie, bo chwilami z muzyki robił się jeden wielki jazgot.

 

p1070194a.jpg
Były ewangelicki kościół w Bolkowie

 

Czwartkowy kościelny set to tzw. „Gothic Day” – czyli dość szeroko rozumiany rock gotycki. Pierwszym zespołem, na jaki trafiliśmy, był belgijski Star Industry. Fajny koncert – klasyczny gitarowy gotyk z punkową energią, a na zakończenie niespodzianka – cover kawałka MGMT „Kids”. Po nich na scenę wyszli Niemcy ze Sweet Ermengarde – to już bardziej stonowane granie, melancholijny klimat i wokal trochę a’la Fields of the Nephilim, więc też bardzo przyjemnie się tego słuchało. Na koniec gotycko-post-punkowy Frank the Baptist, którego niestety nie dosłuchałam do końca, bo potrzeba oddychania wzięła górę nad wrażeniami artystycznymi. Z pomocą Małżonka ledwo wypełzłam z przepełnionego kościoła, żeby złowić powietrze na zewnątrz. Spotkaliśmy kręcących się w pobliżu swojaków i postanowiliśmy ruszyć z nimi do zachwalanej „Hacjendy”. Już w drodze wiedziałam, że raczej nie zabawimy tam długo, bo wczesna pobudka i zmęczenie dość intensywnym dniem dały o sobie znać.  Przeszliśmy się po knajpie, niczym para emerytów skonstatowaliśmy, że za tłoczno, za głośno, a w ogóle to spać nam się chce. Pogadaliśmy chwilę ze znajomymi i uznaliśmy, że pora zakończyć pierwszy dzień tej imprezy.

Piątek – straszenie w „Zamku Świń”, brak zdolności bilokacji i złośliwość rzeczy martwych

Poza oczywistościami, czyli koncertowym szaleństwem i rewią mody, wyjazd do Bolkowa miał być okazją do zaplanowanej dawno temu sesji poślubnej. Pomysł pojawił się jeszcze na etapie ogarniania obiadku dla familii i imprezy dla znajomych – mogło to być z półtora roku temu. Zawczasu poprosiliśmy naszego Nachcika, czyli Katrina Nacht – Photography o autorstwo, styl sesji też był raczej oczywisty (marzył mi się zrujnowany neogotycki dworek w Piekarach pod Krakowem). Gorzej wyszło z synchronizacją (logistyka, czyli problemy pierwszego świata – bo brak czasu, bo daleko i marny dojazd, bo wieczny nieogar). Później uszkodziłam ścięgno Achillesa, fikając na stepie i plany sesyjne zostały zawieszone bezterminowo.

Kiedy uznaliśmy, że jedziemy na CP (albo raczej: kiedy namówiłam Małżonka, początkowo zdystansowanego do tego pomysłu ;)), stwierdziliśmy, że zrobienie zdjęć właśnie tam będzie najlepszą opcją. Klimat pasuje, widoczki pewnie się znajdą, a skoro i tak cała trójka tam jedzie, to korzystajmy. Już pierwszego dnia było jasne, że sesja na bolkowskim zamku czy w jego otoczeniu to średni pomysł. Może bladym świtem nie byłoby tam zbyt tłoczno, ale blady świt nie jest porą, o której ktokolwiek z nas zamierzał wstawać. W międzyczasie ktoś z naszych podsunął pomysł zwiedzania ruin Zamku Świny w pobliskiej wsi i stanęło na tym, że tam zrobimy zdjęcia, najlepiej już w piątek, żeby mieć temat z głowy i zająć się beztroskim szwendaniem tu i tam.

Wybór scenerii okazał się bardzo trafny – wzgórze, malownicze ruiny, dookoła stary las. Z zamku, ochrzczonego przez nas „Zamkiem Świń”, zachowały się tylko ściany, dziedziniec, lochy i wieża, ale miejsce i tak robi niesamowite wrażenie. Sesja sesją, niezależnie od niej warto było się tam wybrać dla cieszącego oczy widoku potężnych murów otoczonych zielenią, wręcz pochłanianych przez nią, bo wybujała roślinność porasta tu i ówdzie zamkowe zakamarki.

imgp4652
Zamek Świny

 

imgp4653
Zamek Świny

Po szybkiej eksploracji terenu i pozowaniu dla turystki, zachwyconej straszącymi w zamku „czarnymi damami” (tak określiła mnie i Nachcika pani z nieco wystraszonymi chłopaczkami w wieku szkolnym) podstawiliśmy się z Małżonkiem pod Nachcikowy obiektyw – efekty poniżej, wszystkie zdjęcia autorstwa Kasi.

20170714-dsc09091.jpg

 

20170714-dsc09106

20170714-dsc09122.jpg

 

20170714-dsc09204
Rodzina straszydeł w komplecie

 

 

 

 

 

p1070134.jpg
Udało mi się przyłapać wampira, wypełzającego z zamkowych lochów 😉

 

Na tablicy w zamkowej sieni znaleźliśmy garść faktów z dziejów zamku i jego mieszkańców. Średniowieczna warownia, przerobiona później na renesansową rezydencję, do początków XVIII wieku była siedzibą śląskiego rycerskiego rodu Świnków, z czasem zniemczonego (od XV wieku używali nazwiska von Schweinichen). Przez kolejne stulecia zamek stopniowo podupadał, zaniedbany przez kolejnych właścicieli, a potem łupiony przez wojska, niszczony przez pożary i huragany. Pierwsze próby ratowania ruin podjęto w latach 30. zeszłego wieku, ale prace przerwała wojna i wznowiono je dopiero pod koniec lat 50. Obecnie zamek należy do pewnego potentata w branży winiarskiej – internety podpowiadają, że ów pan ma ambitny zamiar stworzenia tam hotelu i restauracji. Z jednej strony dobrze, że zamek ma opiekę i może nie rozpadnie się do końca. Z drugiej strony (przy całym moim szacunku do prawa własności) zawsze jakoś się krzywię wewnętrznie słysząc o takich inicjatywach. Na moje estetyczne odchyły nic nie poradzę 😉 – omszałe rudery, otoczone starodrzewem podobają mi się bardziej, niż odpicowane pałacyki, przerobione na komercyjne lokale.

Pod wieczór mieliśmy dylemat typowy dla większych spędów muzycznych – jak tu jednocześnie bawić się na kościelnym „Metal Day” i pod sceną na zamku, gdzie miały grać trzy zespoły, które oboje chcieliśmy zobaczyć: Diorama, Arkona i Diary Of Dreams. Stwierdziliśmy, że jakoś spróbujemy to pogodzić: uszczkniemy cokolwiek z tego metalowego setu, a potem galop na zamkowe wzgórze. Wycieczka, obiad i takie tam, więc do kościoła dotarliśmy dopiero na koniec występu Shodan. Akurat szkoda, bo ich utwory, sprawdzone wcześniej na Youtube brzmią całkiem przyjemnie. Niby to rzeźnia, ale i wstawki jakieś melodyjne się znajdą, i dla ucha nienawykłego do takich dźwięków nie brzmi to jak pralka na wirowaniu w duecie z wiertarką (niech mi koneserzy wybaczą). Zaraz potem zaczął się koncert lubelskich deathmetalowców z bandu Ulcer, mocno zachwalanych przez znajomego metalowego wokalistę, który też zresztą występował na tegorocznym CP (wraz z zespołem akurat odległym od metalowych brzmień – ale o tym będzie niżej).  To nie do końca moja muzyczna działka, więc pewnie nie umiem docenić, ale ze sceny biło energią i wściekłością, a to akurat zawsze spoko, więc w sumie koncert na plus. Po Ulcerze na scenie zainstalował się blackmetalowy Blaze of Perdition, któremu niestety nie mogliśmy poświęcić należytej uwagi, jeśli chcieliśmy zdążyć na Dioramę.

 

Ruszyliśmy na zamek, no i za trochę okazało się, że pośpiech był zbyteczny. Mogliśmy spokojnie wysłuchać Blaze of Perdition do końca i jeszcze  załapać się choćby na kawałek Absu, bo przez ponad pół godziny panowie z Dioramy męczyli się z oporną elektroniką. Kiedy wreszcie udało im się zapanować nad technikaliami, wokalista przeprosił ze sceny i pomstował na producenta trefnej karty dźwiękowej. Już wcześniej wszyscy zauważyli charakterystyczne logo na Dioramowym laptopie i przez publiczność (a potem przez festiwalowy profil na FB) przeszły śmieszki o wrednym „DJ-u Apple”. Cóż, złośliwości rzeczy martwych nie da się przewidzieć. Może i szkoda, że nie zostaliśmy w kościele nieco dłużej, ale potem Torben z kolegami wynagrodził zgromadzonym ludziom przydługie oczekiwanie. Zagrali bardzo dobry koncert, ani do wokalu, ani do elektronicznego instrumentarium (pomimo początków) nie można się przyczepić. Momentami lirycznie i subtelnie, momentami z pulsującą energią – najwyraźniej można jednocześnie grać tanecznie i poetycko. Wszystkich utworów nie pomnę, ale na pewno były „Exit the grey,” „Synthesize me”, „Her liquid arms”. Niestety, przez kaprysy „DJ-a Apple” musieli się bardzo streszczać z repertuarem, bo sety zamkowe nie mogły być przedłużane poza ustalone ramy – pewnie umowy między organizatorami a lokalnymi władzami etc.

p10701621
Diorama z już działającym instrumentarium

 

Diorama zakończyła koncert, żegnana owacyjnie przez publiczność, a na scenie po chwili zapanował zupełnie inny klimat. Arkonę już widzieliśmy wcześniej na żywo, więc mniej więcej wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Folk metal w tym wydaniu to właściwie taka cięższa odmiana muzyki biesiadnej, więc raczej radocha i tańce-łamańce niż jakieś szczególne przeżycia estetyczne. No i tak jak na poprzednim koncercie (jednym z ostatnich w śp. krakowskiej „Fabryce”), tak i w Bolkowie było zawadiacko, dziarsko i z przytupem. Growling, folkowe akcenty, słowiańskie zaśpiewy i swoisty taniec świętego Wita w wykonaniu Maszy, którą dosłownie nosiło po estradzie. Publika też hasała, w końcu te metalowe czastuszki – „Goi, Rode, goi”, „Stenka na stenku” czy „Yarilo” – w sam raz nadają się do podskakiwania.

p1070172.jpg
Niezmordowana Masza Archipowa – Arkona

 

Ostatnią z piątkowych gwiazd był Diary of Dreams. Na ten występ bardzo ostrzyłam sobie ząbki, bo jeszcze nie miałam okazji widzieć ich na żywo, a z całej trójki, która prezentowała się tego wieczoru na zamku, najbardziej lubię właśnie ten zespół. Nie zawiedli, zwłaszcza wokalista, zresztą jak dla mnie to głównie niesamowity, niski głos Adriana „robi robotę”. Melancholijne piosenki w typie „Grau im Licht” czy „King of Nowhere” przeplatały się z rozbudowanymi, monumentalnymi utworami: „False affection, false creation” czy „The Wedding”. Na deser niespodzianka – na scenie jeszcze raz pojawił się Torben z Dioramy i panowie zaśpiewali razem dwa kawałki. Bardzo dobry koncert, zwłaszcza niemieckojęzyczne utwory zabrzmiały super, ale może to ja tak to widzę, bo (uwaga, to nie jest żart :P) do języka Goethego mam słabość, a jego posępno-patetyczna melodia pasuje mi do gotyku bardziej, niż angielski. Tego wieczoru odpuściliśmy sobie dalsze łażenie. Pogoda zaskoczyła i nas, i chyba wszystkich zaprzyjaźnionych stałych bywalców, bo przecież „na CP zawsze  jest upał”. Upału w Bolkowie nie uświadczyliśmy, co akurat mi odpowiadało, no ale coś za coś – dzienny przyjemny chłodek zamieniał się wieczorem w przeszywające zimno, co zachęcało mnie raczej do schowania się pod kocyk niż do dalszego hasania.

Sobota – dwa najlepsze koncerty festiwalu

W obsadzie CP 2017 znalazły się dwa zespoły, które mam zaszczyt znać osobiście. Pierwszy z nich zaprezentował się na scenie kościelnej, w ramach sobotniego „Industrial Day”. Może trochę na zasadzie kwiatka do kożucha, bo krakowski Them Pulp Criminals nie ma nic wspólnego z industrialem (jak to określił kiedyś sam wokalista, grają „mroczne country”), ale nie szkodzi, bo fajnie było ich zobaczyć. To jeden z projektów Tymoteusza Jędrzejczyka, który w metalowym światku jest postacią rozpoznawalną (występy m.in. z Ragehammer, Outre czy z pastiszowym Cremasterem) i znaną z wokalnego rozmachu, bo to i growling, i pokrzykiwanie, i heavymetalowy zaśpiew, a w TPC coś jak krzyżówka Elvisa z Johnnym Cashem. Zaprezentowali cały materiał z zeszłorocznego debiutu „Lucifer is Love”, w tym mój ulubiony kawałek „Don’t Bury Me in a Sacred Ground” (tu Tymek zaśpiewał z piękną chrypką a’la Tom Waits). Na scenie aż kipiało od emocji, a kościelna akustyka na szczęście nie zrobiła większej krzywdy muzykom, bo całość brzmiała bardzo dobrze i tak też została przyjęta. Zaskoczenie i niedowierzanie Tymka było równie urocze, jak odpowiedź na żądania bisu: „Ale my już nie mamy więcej”. Chwila przekomarzania się i zespół uraczył publiczność powtórką „Ballad of a Highway Spirit”. Bardzo dobra prezentacja świetnego albumu, jak dla mnie najlepszy z tych kościelnych występów, które widziałam. Nie wiem, jak tam plany chłopaków, ale mam nadzieję,  że TPC nie jest jednopłytowym przedsięwzięciem i  jeszcze coś nagrają.

imgp4739
Them Pulp Criminals

 

Resztę popołudnia wypełniło nam szwendanie się po miasteczku i niezobowiązujące pogawędki ze znajomymi (oraz świeżo poznanymi znajomymi znajomych i ich znajomymi). Nie dotarliśmy w końcu na kościelny koncert zachwalanego nam Rome, potem postanowiliśmy odpuścić sobie Suicide Commando (taka muzyka w nieznacznej dawce na industrialnej imprezie jest okej, ale na ponad godzinnym koncercie już niekoniecznie). Z czystej ciekawości poszliśmy na NeuOberschlesien, czyli odnowioną po jakichś zaszłościach personalnych wersję Oberschlesien, industrialno-metalowych Ślązaków. Cudów się nie spodziewałam, ale liczyłam, że to będzie coś w miarę przyzwoitego z kategorii „granie jajcarskie”. A to była po prostu potworna nuda i nawet ciekawostka w postaci pirotechniki i tekstów po śląsku tego nie ratowała. Panowie najwyraźniej inspirują się Rammstein, ale muzycznie i scenicznie to się tak ma do ekipy zza Odry, jak ogródek piwny na Dniach Chleba w Pipidówku Dolnym do Oktoberfest. Kiedy wreszcie skończyli, pokręciliśmy się chwilę po zamkowych stoiskach z rozmaitymi metalowymi i gotyckimi artefaktami – płytami, ciuchami itd. (zresztą cała droga z rynku na zamek była obstawiona straganami), a potem zajęliśmy strategiczne miejsce kilka metrów od sceny, bo tam już za chwilę miał pojawić się bardzo wyczekiwany zespół – My Dying Bride. Ikona doom metalu może nie znajduje się w pierwszym szeregu moich ulubieńców, ale od czasu do czasu z przyjemnością ich sobie aplikuję. O ile przyjemność jest właściwym określeniem tego, co odczuwa się przy tak depresyjnej muzyce i słuchając kogoś, kto śpiewa, jakby zaraz miał się rozpłakać. Koncert był wspaniały. Wcześniej trafiliśmy na niewypał, ale tym razem nie można było przyczepić się do niczego. Wprost przeciwnie – stałam jak zaczarowana. Technicznie majstersztyk, wszystko brzmiało przepięknie, te „delikatniejsze” instrumenty (klawisze, skrzypce) nie ginęły pod ciężkimi gitarami, a Aaron płynnie przechodził od growlingu do czystych wokali. Piękny, mocny głos, zero fałszywej nuty. A do tego niesamowity ładunek emocjonalny, bo wokalista najwyraźniej przeżywał na scenie treść wszystkich utworów (na setliście m.in. „To Shiver in Empty Halls”, „Cry of Mankind”, „Feel the Misery”, „Like a Perpetual Funeral”). To był jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek widzieliśmy, co przyznał nawet Krzyś, przeważnie podsumowujący MDB: „Znowu włączyłaś tego pana, który śpiewa, jakby już umarł?”. Warto było przecierpieć występ poprzedników i zmarznąć, żeby coś takiego przeżyć.

 

mdb_o.jpg
My Dying Bride

 

Niedziela – nie wszystkim bogom zmierzch wychodzi dobrze 😉

Nasza kwatera to na pewno jeden z plusów całego pobytu w Bolkowie. Nie miałam jakichś szczególnych obaw co do lokum, bo wszystko organizowali współlokatorzy, którzy już mieszkali tam w czasie poprzednich edycji i bardzo zachwalali to miejsce. Było nawet lepiej, niż się spodziewałam. Mieszkanie wyglądało na niedawno remontowane, wyposażenie nowe i czyste, piękna kuchnia, przyjemna łazienka. Masa dekoracji – trochę uroczych, trochę kiczowatych (najlepsze były coelhizmy o miłości i dobrym życiu, wypisane na ścianach ozdobną czcionką :D), czasem niepasujących do siebie wzajemnie, ale tworzących ciekawą i zabawną całość. Zwłaszcza wystrój salonu był interesująco eklektyczny, ba były tam nawet rozmaite akcenty religijne – nad łóżkiem katolickie „święte obrazy”, na parapecie posążek Buddy i menora.

Współlokatorzy-organizatorzy to zarazem występujący na CP artyści – Kasia i Leszek, czyli Dark Side Eons, electro-industrialny duet z Katowic, a „w cywilu” bardzo sympatyczne małżeństwo. Na ich koncert musieliśmy czekać do niedzielnego popołudnia, otwierali ostatni z kościelnych setów, czyli „Electro Day”. Mimo dość wczesnej pory (okolice 14:00 to na takim festiwalu pora śniadania) kościół był pełny, bo zespół zdążył już wyrobić sobie markę nie tylko wśród polskiej publiczności, a że tym razem grali „u siebie”, to i grono znajomych się zebrało. Miałam okazję zobaczyć ich wcześniej, na koncercie Kawiarni Naukowej jakoś w zeszłym roku i wtedy ta mieszanka electro, industrialu i dark wave, w dodatku okraszona mrocznym, niskim męskim wokalem (ba, to jest coś, co tygryski lubią najbardziej) mocno przypadła mi do gustu. Tak, Dark Side Eons to ten podtyp gotyckiej elektroniki, który mi odpowiada i nie powoduje skojarzeń z klubową techniawką. W Bolkowie zaprezentowali się bardzo dobrze, a jak na kościelne warunki dźwiękowe, to wręcz super.  Nowe wydawnictwo ma się pojawić w przyszłym roku, więc miejmy nadzieję, że na wrześniowym koncercie w Gliwicach zaserwują co nieco tego nowego materiału.

p1070186
Dark Side Eons

 

Po koncercie zrobiliśmy sobie jeszcze rundkę pożegnalną po ulicach Bolkowa, no i oczywiście trzeba było odbębnić wyprawę na kramy.  Tak już mam, że lubię mieć coś na pamiątkę z każdego wyjazdu i przeważnie znajdę coś, na co zmarnuję kasę 😉 Czy to turniej rycerski, czy weekendowy wypad, czy festiwal, zawsze punktem obowiązkowym jest straganowy „shopping”, a mój upór w tej materii można porównać z zawziętością upierdliwego pięciolatka, domagającego się kolejnej porcji lodów czy waty cukrowej. Droga z rynku na zamkowe wzgórze zamieniła się na czas festiwalu w jarmark z subkulturowym szpejem. Płyty, koszulki, biżuteria, gorsety, toczki, welony, sukienki, lateksy i koronki – do wyboru, do koloru (wróć: dominował wiadomy jeden kolor). Jak to zwykle bywa, trochę odpustowej tandety, trochę śmiesznych gadżetów, trochę rękodzieła wyższej próby. Nie wróciliśmy z pustymi rękami, bo dzień wcześniej upatrzyłam sobie na jednym stoisku całkiem przyjemne spodnie bojówki, na szczęście czekały na mnie (znalezienie damskich portek tego typu i to jeszcze na mój mikry wzrost graniczy z cudem, więc to nie byle gratka). Gdzie indziej wyszukałam fajną, cieplutką bluzę z wielgachnym kapturem, a Małżonek sprawił sobie gustowny i ważący chyba ze sto kilo łańcuch do spodni.

Zadowoleni z łowów, odnieśliśmy  nasze trofea na kwaterę, coby nie przeszkadzały nam w ostatnich festiwalowych podrygach i pognaliśmy z powrotem na zamkowe wzgórze, bo tam lada chwila miał się zacząć bardzo wyczekiwany koncert.  Znajomi, którzy w ostatnich latach mieli okazję widzieć Tiamat na żywo, ostrzegali, że to już nie to samo, że wyniszczony nałogiem i przejściami osobistymi Johan Edlund ledwo panuje nad głosem itd. Staraliśmy się tym nie sugerować, no ale po wokaliście prawie od początku było widać (i słychać), że raczej nie jest w dobrej formie i chyba nie zdążył wytrzeźwieć przed wyjściem na scenę. Najstarsze kawałki („Sleeping Beauty”, „Gaia”, „Whatever That Hurts”) jakoś tam jeszcze się broniły, w utworach z późniejszych płyt było gorzej, szczególnie tam, gdzie Johan nie był w stanie wyciągnąć „górek”, a momentami po prostu fałszował i sytuację próbowali ratować gitarzyści. Pomiędzy kawałkami bełkotliwie zagadywał publiczność, podkreślając raz po raz, jak bardzo kocha Polskę i cieszy się z przyjazdu do Bolkowa, co oczywiście wzbudziło chóralne piski aprobaty, niemniej całość występu robiła marne wrażenie. Cóż – pozostaje tylko wierzyć, że jeszcze się pozbiera i to, co odstawia ostatnio na koncertach (metalowe ptaszki ćwierkają, że na Brutal Assault było jeszcze gorzej) jest przejściowym kryzysem, a nie smutnym końcem jednego z moich ulubionych gotycko-metalowych wokalistów. Oby.

Mimo słabego akcentu na koniec, to był bardzo udany festiwal, a dla nas fajny wyjazd. Ładne miejsce, świetna muzyka, kilka dni w gronie bliskich osób, klimat na kwaterze trochę jak na koloniach w czasach szkolnych (to strojenie się na każde wyjście, pożyczanie kosmetyków – hehe), niesamowita atmosfera w całym miasteczku, no i rewia mody – pełne spektrum inwencji odzieżowej fanów gotyckiego grania. Na pamiątkę zdobycze z kramów, masa zdjęć i opaska „No valid is broken”, która wisi sobie na naszej korkowej tablicy wraz z różnymi biletami wstępu (głównie koncertowymi). Zerkam na wiadome strony i profile, bo organizatorzy już uchylają rąbka tajemnicy i podają pierwszych wykonawców na kolejną edycję. Ale to dopiero za rok, a do tego czasu może się wydarzyć wszystko. Póki co cieszę się na bliższe muzyczne atrakcje – tej jesieni będzie ich sporo.

 

Dodaj komentarz