Polska warcząca

„Cóż wart jest naród złożony z ludzi sfałszowanych i zredukowanych? Z ludzi, którzy nie mogą sobie pozwolić na żaden szczerszy, swobodniejszy ruch z obawy, by im się ten naród nie rozpadł?” Witold Gombrowicz napisał to w latach 50., w polemice z krytykiem, któremu nie spodobał się „Trans-Atlantyk” jako tekst antypolski, w dodatku „ogłoszony przez kogoś bez zdrowych zmysłów”. Ponoć pisarz był człowiekiem ekscentrycznym, specyficznie złośliwym i lubiącym błazenadę, co zresztą widać było w jego twórczości, ale akurat o ojczyźnie wypowiadał się z wyjątkowo chłodną głową. Może właśnie to nie podobało się tym, którzy o Polsce nie umieli mówić bez wielkich uniesień i dlatego obrywało mu się po równo od środowisk post-endeckich i od komunistów.

Cytat przypomina mi się za każdym razem, kiedy obserwuję dyskusje o Święcie Niepodległości, czy kiedy trafię na inną zbiorową napinkę z Polską w tle. Nieważne, czy w wykonaniu osób prywatnych, czy politycznych celebrytów (chciałabym napisać: polityków, ale który z nich zasługuje na to poważne miano). Uczestnicy takich pyskówek szczerzą kły i warczą na siebie wzajemnie, jakby przerażała ich sama myśl, że „ci drudzy” też tu są, że samym istnieniem  rozbijają „jedność” narodu i wbrew pobożnym życzeniom nie znikną. Niezależnie od tego, czy mówimy o opcji konserwatywnej – bogoojczyźnianej (jak mówią niektórzy: „faszystowskiej”), czy  opcji pro-europejskiej i pro-demokratycznej (jak mówią niektórzy: ”lewackiej”). Jakby ludzi  doprowadzało do szału to, że wizja narodu ujednoliconego i uporządkowanego, czyli wyczyszczonego z „tych drugich” się nie spełni. No raczej nie spełni, chyba że zaczniemy do siebie strzelać.

W tym roku nie sprawdzałam na bieżąco doniesień z obchodów, bo w świąteczny weekend odwiedziliśmy koleżankę w Katowicach i zwiedzaliśmy sobie stolicę Śląska. W sumie czemu nie uznać pielęgnowania przyjaźni z sąsiadami za formę patriotyzmu (a niech Śląsk wie, że Krakusy fajne i pokojowo nastawione), więc trochę przy okazji uczciłam święto należycie. Za to zabrakło mi czasu na relacje z Warszawy. Zresztą, po co je śledzić, skoro 11 listopada od lat wygląda tak samo. Obok oficjalnych rządowych uroczystości, przez stolicę idzie Marsz Niepodległości oraz osobne pochody różnych organizacji, głównie związanych z lewicą, a przez ostanie dwa lata z szeroko rozumianą opozycją. Przy okazji grupa troglodytów demoluje jakieś samochody i przewraca śmietniki. Ktoś kogoś wyzywa, jedni życzą innym śmierci. Parę godzin później media liberalne i lewicowe alarmują, że nadciąga faszyzm, że zaraz zbudują nowe obozy i zamkną tam obrońców demokracji, że należy zdelegalizować stowarzyszenia narodowców, bo inaczej dojdzie do czystek itd. Media prawicowe apelują, żeby nie utożsamiać środowisk konserwatywno-narodowych z „kilkoma” wandalami, bo w masie „normalnych rodzin z dziećmi” zawsze schowa się jakiś chuligan. A chuligani czy nieznani pojedynczy osobnicy z rasistowskimi hasłami to pewnie lewacka prowokacja.

Chociaż niby bliżej mi do tej „lewej” strony, to naprawdę nie mam problemu z samym gołym faktem, że organizacje narodowców maszerują przez stolicę. Nie podzielam konserwatywno-narodowej wizji Polski, daleko mi do zapatrzenia w tradycję, nie przepadam za gloryfikowaniem przegranych powstań. Nie jestem fanką patriotycznych tekstyliów, bo dla mnie to traktowanie wycinków skomplikowanej historii jakby to było logo ulubionego zespołu. W ogóle nie podoba mi się to zafiksowanie na militariach, zwycięstwach czy porażkach, bo gdzie tu polskie osiągnięcia w nauce i kulturze? Czasem zaglądam z ciekawości na drugą stronę mocy i nie widzę, żeby były tak gorliwie upamiętniane. Ale w gruncie rzeczy, to co mi do tego. Nie moja bajka, aczkolwiek póki nikt nikogo nie wyklucza, nie chce wieszać, nie obrzuca wyzwiskami, to nie mam zastrzeżeń. Śpiewać hymn Polski czy nieść flagę może każdy, więc wszystko mi jedno, czy robi to przedstawiciel rządu, opozycjonista, działacz lewicowy, czy narodowy konserwatysta. Nie mam problemu z samymi ludźmi, tylko z hasłami, jakie padają na tym marszu od lat (wcale nie zaskakuje mnie głoszony przez rzecznika Wszechpolaków „separatyzm rasowy”). Bo zgodnie z logiką tych sloganów tacy jak ja są zdrajcami i najlepiej by było, gdybyśmy się stąd wynieśli. Niektórzy z moich kolegów to zagrożenie dla „polskiej rodziny”, bo mają partnera tej samej płci. Znajoma z pracy nie ma prawa być Polką ze względu na kolor skóry i pochodzenie. No czuję się po prostu nieswojo w konfrontacji z tak wyrażaną miłością do ojczyzny.

A z drugiej strony zawsze znajdzie się jakaś grupa lewicowych aktywistów i oświadczy, że wszyscy na prawo od nich są faszystami. Bez wyjątków i bawienia się w niuanse, bo po co komplikować przekaz, prawda? Albo zaprosi bojówki, które lubią wyrażać „lewicową wrażliwość” poprzez lanie oponentów i tłuczenie szyb w samochodach, zapewne w proteście przeciwko kapitalistycznym nierównościom. Po imprezie jedni i drudzy odetną się od „swoich” radykałów, choć wcześniej przymykali oczy na ich obecność (lub skrycie ją aprobowali – nikt się nie przyznaje, ale można mieć takie ponure wnioski).

Może kiedyś będzie to wyglądało inaczej. Grupy idące w Marszu Niepodległości odśpiewają hymn, Rotę czy Bogurodzicę i złożą kwiaty pod pomnikiem Dmowskiego, bez wrzasków o wieszaniu „lewaków” i pozbywaniu się wszystkich, którzy nie pasują im do wizji „zjednoczonego” społeczeństwa. Lewicowi aktywiści, zamiast wrzucać do faszystowskiego worka całą prawicę, zrobią jakiś fajny happening poświęcony postaci Daszyńskiego czy innych lewicowych patriotów. Wszyscy będą świętować po swojemu, ale bez lżenia tych, którzy obchodzą Dzień Niepodległości trochę inaczej. Media pokażą jednych i drugich, a nie bijatyki i wóz transmisyjny podpalany przez kiboli, bo nie będzie żadnych bijatyk ani podpalania. Nie będzie żadnych odgórnych zmian trasy dla poszczególnych pochodów, ci ludzie pewnie dojdą w tym samym momencie na to samo skrzyżowanie, popatrzą i… Nie, wcale nie śnią mi się wzajemne ukłony, padanie w objęcia i bratanie mimo różnic, do czegoś takiego to tu nigdy nie dojdzie. Wystarczy niepisany pakt o nieagresji. Różne grupy przejdą, może gdzieś natkną się na siebie, spojrzą i spokojnie pójdą dalej, każda w swoją stronę.

Nie bardzo wierzę w porozumienie ponad podziałami i nawet już o nim nie marzę. Nie musimy sobie wzajemnie słodzić, samo powstrzymanie się od gnojenia kogoś o innych poglądach to już dużo i daje jakąś nadzieję, że w przyszłości nie pourywamy sobie głów. Że od warczenia nie przejdziemy do walk na ulicach. Że kiedyś wyjdziemy z obsesji szukania jedności i chęci eliminacji tych, którzy rzekomo jedności zagrażają. Przystaniemy na to, że nasz bigos narodowy ma wiele składników i to wcale nie oznacza, że jesteśmy słabi. Że możemy się różnić, nie wchodząc sobie w drogę. Ale do tego nam chyba daleko.

grunwald_na_wesolo_GP
Michał Tomaszek, „Chyba zaczęli bez nas” – grand prix w konkursie „Grunwald na wesoło”, Zamek w Malborku, 2010 r.

Dodaj komentarz