Migawka, czyli krótka relacja, zwięzła informacja, zajawka. Kraków, NH, reszta świata. Kiedyś miałam tendencję do tworzenia elaboratów, dziś wolę krótsze formy – trochę z lenistwa, a trochę z pokory wobec odbiorcy, no ale nie zawsze mi to wychodzi ;) Od lutego 2024 tu: https://migawkiblog2.wordpress.com
Zimno, mokro, ciemno, beznadziejnie – typowa tutejsza jesień, nie lubię z wzajemnością. Pewnie nie powinnam biadolić, bo tym razem i tak się nie spieszyła. Październik wreszcie nie wyglądał jak piździernik, tylko jak złota polska jesień z bajek albo z tych podrasowanych wspomnień z czasów, które „kiedyś to były”. Kolorowe drzewa, kasztany, piwko na leżaku z widokiem na Łąki Nowohuckie. Ostatnie podrygi bardzo udanego lata. Przez cztery miesiące ładowałam baterie do oporu, więc może i dalej jakoś to będzie (z drobną pomocą witaminy D i innych takich). Były włóczęgi lokalne, były i zamiejscowe – dokumentacja poniżej.
Staszów i okolice, czyli Świętokrzyskie – moja druga mała ojczyzna. Rodzinne miasto mojej mamy i miejsce, w którym spędziłam pół dzieciństwa. Pod koniec lat 80. i w latach 90. „miasto” raczej administracyjnie niż krajobrazowo czy kulturowo (złośliwi powiedzą, że dziś też), więc taki był mój pierwszy kontakt z wiejskimi klimatami. Za dzieciaka zaliczyłam m.in. dojenie krowy u babcinej sąsiadki (znaczy tylko się przyglądałam, bo nie pozwolili pomóc), ucieczkę przed wojowniczo nastawioną kozą u innych sąsiadów, wspinanie na jabłonki w sadzie (siniaki, zadrapania i zdarty naskórek w pakiecie), zabawy z króliczkami albo raczej zabawy króliczkami (dziadek czasem pozwalał wnuczkom karmić króliki, do czasu aż nie przyłapał nas na otwieraniu oczu kilkudniowym, jeszcze na wpół ślepym młodym „żeby króliczki już patrzyły”). Skakanie po sianie, opalanie w samych majtkach (albo i bez, kto by tam wtedy zwrócił uwagę, że po podwórku lata trójka gołych kilkulatek). Spacery do lasu i historie o duchach („Czarna Panna z mgły wychodzi”). Kąpiele w rzece i w pobliskim jeziorze albo w Zalewie Chańcza, który wtedy był kąpieliskiem luks, a dziś straszy ruiną wieży ratowniczej i zakwitem. A zimą bałwanki, sanki i łyżwy na zamarzniętym rozlewisku.
Wiejsko i sielsko. Różne głupoty i przygody, po których jakimś cudem ja, moja siostra i dwie siostry cioteczne jeszcze żyjemy i wyrosłyśmy na stateczne (hehe :P) pańcie 30+, w dodatku bez większych uszczerbków na zdrowiu. Czasem kończyło się na pogotowiu, czasem na domowym zabiegu z wodą utlenioną i opatrunkiem, innym razem tylko na strachu i (nazwijmy to ładnie) pedagogicznych gadkach rodziców.
A nieco później inne gry i zabawy, dość typowe dla wieku: tanie wino za garażami i fajki na starym, zarośniętym chaszczami boisku (byle dalej od domu i od szlaków zakupowo-towarzyskich, uczęszczanych przez rodzinną starszyznę czy kogokolwiek, kto mógłby naskarżyć, że gówniary palą). Jakieś spelunowate knajpki udające pizzerie, gdzie piętnastolatek mógł bez problemu kupić piwo. Ogniska, lokalna tancbuda też się trafiła. Wspomnienia bezcenne i ożywające z każdą wakacyjną czy świąteczną wizytą, szczególnie w wieczornych pogaduchach przy wujkowym domowym winie.
To tylko ułamek lokalnych atrakcji, bo w tym zalesionym regionie jest gdzie wypoczywać i co oglądać. Trasy piesze też przyjazne ludziom bez kondycji i niezatłoczone, więc jak ktoś nie lubi łazić po górach z wywieszonym jęzorem i stać za warszawką w kolejce na Giewont albo inny Kasprowy, to będzie jak znalazł.
Tyle wakacyjnych zielonych sielskości, bo poza tym było wielkomiejsko. Do Staszowa trafiłam prosto z mojej śląskiej wycieczki, a potem był jeszcze jeden szybki wypad do Katowic. Krzyś upodobał sobie takie specjalne rolki (level sportowiec-akrobata), dostępne stacjonarnie tylko w pewnym katowickim sklepie, więc wyjazdowe zakupy połączyliśmy z towarzyskim szwendaniem się po stolicy Śląska i tropieniem kolejnych smaczków.
Jako bonus kilka zaległych katowickich fot, co to nie doczekały się publikacji wcześniej:
Był Górny Śląsk, był i Dolny Śląsk, chociaż ten drugi tylko w mikro-pigułce. Ekspresowa wyprawa była: urodziny Kasi S. i szybki spacer po centrum Wrocławia w pakiecie. Krótko, ale intensywnie. W sam raz, żeby zobaczyć rynek i poszukać krasnoludków.
No i na deser obrazki lokalne. Oraz ukłony dla miejscowych instytucji, bo dobrych akcji nigdy za wiele. Zwłaszcza takich, które integrują lokalną społeczność i łączą edukację z rekreacją, a w dodatku ich twórcy współpracują ze sobą, zamiast bawić się w konkurowanie na fajność. Fundusz Partnerstwa i Ośrodek Kultury im. Norwida zorganizowały konkretny spacer (ponad trzy godziny łażenia) i zrobiły mi dzień. Była przyroda, były rzadko uczęszczane szlaki, opowieści o klubach muzycznych i potańcówkach z dawnych lat, a do tego jeszcze ekologiczne innowacje.
Fajnie było. A teraz jak w wierszu Świetlickiego: „listopad, niemal koniec świata”. Mogę bezkarnie przestawić się na tryb psioczenia, bo robią to wszyscy (właśnie zawadziłam wzrokiem o jakiś jesienno-płakusiający mem na profilu FB znajomej). Idę zamienić się w kocykowego wrapa z ludzką wkładką, celebrować przeziębienie, które właśnie mnie dopadło i nie wstawać aż do wiosny, o!