Opowiadam Kraków

Najstarsze krakowskie obrazki w mojej głowie to przede wszystkim Krowodrza. Wychowałam się w przedwojennej kamienicy przy ul. Oboźnej. Rzut beretem od centrum miasta, a mówiąc „po krakosku” – niecałe pół godziny „na nogach” do rynku. Dom, spacery z rodzicami po okolicy, przedszkole przy Mazowieckiej i zapach przypalonego mleka, który czuć było już przy furtce (przedszkolną kuchnię wspominam jako koszmar). Pobliskie sklepy – niektóre straszyły pustymi półkami, jakimiś ochłapami w nieciekawym kolorze na stoisku mięsnym i naburmuszonymi „paniami za ladą”. Szczególnie bałam się jednej z tych pań, ekspedientki z warzywniaka, która miała bardzo mocno pomalowane powieki, kruczoczarne tzw. „polskie afro” na głowie i żądzę mordu w spojrzeniu. Gdzie indziej zaopatrzenie było całkiem przyzwoite, a obsługa wyprzedzała mające dopiero nadejść lata polo-kapitalizmu i gorączkowego „w czym mogę pomóc”: były więc uśmiechnięte sprzedawczynie i pan kierownik, który zawsze dorzucał jakiegoś darmowego cukierka 😀 Chociaż najlepszy „customer service” miały wiejskie kobieciny w chustach, wychylające się zza straganów na Nowym Kleparzu ze śpiewnym: „Kochanieńka, a może śmietankę, może serka?” I oczywiście Alejki Grottgera. Jednym z licznych mankamentów mojej kamienicy był brak placu zabaw czy choćby sensownego ogródka z ławką (taki mało sensowny, bo brudny, zarośnięty i bez ławki, to był). Droga z Oboźnej na alejki zajmuje jakiś kwadrans, więc dla kilkulatki wyjście „na huśtawki” to była cała eskapada. Zdarzały się jeszcze dalsze wędrówki, bo kojarzę jakąś pijalnię soków przy Długiej (już nie istnieje) i piekarnię Binkowskich przy tej samej ulicy, z charakterystycznym mozaikowym kłosem przy wejściu i pysznymi drożdżowymi zajączkami (piekarnia dalej ma się dobrze).

 

P1090513.jpg
Na spacerku z rodzicami. Alejki Grottgera, druga połowa lat 80.

Tu i ówdzie w tych najdawniejszych krakowskich wspomnieniach miga wielka historia. Końcówka lat 80., jak przez mgłę widzę dwie sceny: tłum na Błoniach i drogę do domu. Chyba zbierało się na deszcz, a ja usiłowałam nadążyć za tatą (jak zawsze szedł za szybko) i ściskałam w ręce biało-żółtą chorągiewkę. Były też dwie flagi, wywieszane na ulicach na początku maja. Co to ta biało-czerwona, to już wiedziałam, ale intrygowała mnie ta druga („tamta to Polska, a ta czerwona to jest jakiś inny kraj?”). Inny obrazek: jakaś sala, urzędnicy przy stole, wrzucanie poskładanej kartki do pudełka z wąskim otworem. Na tej kartce coś tam zaznaczyła mama, ale to ja „zagłosowałam” (znaczy wcisnęłam tę kartkę do pudła), o czym z dumą obwieściłam ojcu po powrocie. Miałam sześć lat, więc niewiele z tego rozumiałam, ale rodzice i inni rozmawiali o tych sprawach z wielkim przejęciem, ta karteczka musiała być czymś bardzo ważnym, ta kotara i to pudło ze szczeliną też, więc siłą rzeczy czułam ekscytację, bo dopuszczono mnie do „dorosłego” świata. I rodzinna wycieczka na Wawel. Całą drogę czekałam na to, żeby wreszcie zobaczyć smoka, a jak przyszło co do czego, to poryczałam się ze strachu na jego widok 😀 Byłam też mocno rozczarowana tym, że w różnych pamiątkach królewskich nie było śladu po królewnie Wandzie. Rodzice wcześniej podsuwali mi obrazkowe książeczki Walentynowicza i Makuszyńskiego, no a ja na tym etapie jeszcze nie bardzo ogarniałam, jak te historyjki miały się do rzeczywistości. Takie prawo wieku, mało wtedy ogarniałam, a mój Kraków ograniczał się do kilku-kilkunastu codziennych, spacerowych i zakupowych szlaków. Świadomość tego, że mieszkam w „królewskim” i „wielkim” mieście dopiero kiełkowała. Czasem przy okazji takich wycieczek, innym razem przy okazji wizyt u wujostwa w Podgórzu czy wypraw na Kurdwanów do znajomych taty. „Mamo, a my jeszcze jesteśmy w Krakowie?”

No i docierało do mnie, że to wielkie miasto gdzieś się kończy, bo wyjeżdżało się z niego na wakacje. Tu jedno z najgorszych wspomnień z wczesnego dzieciństwa: smród Jelcza czy innego Autosana na starym dworcu PKS. Nie miałam choroby lokomocyjnej, ale przez te aromaty zawsze modliłam się, żeby nie zwymiotować po drodze.

P1080071.jpg
Przedszkole przy ul. Mazowieckiej

 

Intensywny kurs tożsamości krakowskiej miałam dopiero w czasach szkolnych. Wychowawczyni – nauczycielka historii w typie starej harcerki – bardzo lubiła wycieczki poza miasto, ale też usilnie nas ciągnęła na przebieżki po zabytkach Krakowa. Muzea, kopce, stare kościoły, no i oczywiście Wawel. Tym razem już nie szukałam pamiątek po Wandzie, komnaty znowu mnie znudziły, za to zafascynowały mnie makietki dawnych budowli na wystawie „Wawel zaginiony”. Powoli docierały do mnie lokalne animozje sportowe, bo w pierwszych latach podstawówki już znałam odpowiednie wyrazy 😉 i łapałam sens napisów ku czci lub na pohybel poszczególnym drużynom piłki nożnej. Ni cholerę nie rozumiałam dwóch rzeczy. Czemu kibice Wisły i Cracovii tak się nienawidzą, skoro każdy klub gra w innej lidze i jeden raczej nie spotka się z drugim, więc o co te wojny? I co to znaczy „pany”? Mając lat dziesięć, byłam święcie przekonana, że może to też jest jakieś brzydkie określenie 😀 więc te wszystkie „Wisła Pany”, „Craxa Pany” interpretowałam niewłaściwie 😉 Głupio mi było pytać kolegów z klasy, bo pewnie by mnie wyśmiali. Kibicowskie waśnie ujawniały się i na szkolnym korytarzu, co prawda tylko w postaci międzyklasowych zaczepek, bo w tym czasie SP nr 106 była (jeszcze) względnie spokojna (o gimnazjum, w które przekształciła się moja podstawówka, już nie dało się tak powiedzieć). Cała moja klasa „A” była za Wisłą, cała równoległa „C” była za Cracovią, a „B” to chyba był miks. Do którejś z tych dwóch pozostałych chodził zresztą późniejszy gniazdowy Cracovii – dziś popularny dziennikarz, Wojtek Mucha. Ale to wszystko było gdzieś obok, krakowskie stadionowe klimaty mało mnie obchodziły (chociaż mniej więcej wtedy zaczęłam się interesować piłką nożną, śledzić Ligę Mistrzów i mecze na wielkich turniejach). W międzyczasie mapa mojego Krakowa rozrastała się, zapełniała kolejnymi punktami i drogami. W ostatnich latach podstawówki odkrywałam już na własną rękę nieco mniej popularne szlaki (i raczej się tym nie chwaliłam w domu). Był np. zapuszczony ogród z placem zabaw w okolicach ul. Friedleina. Matek z dziećmi raczej tam nie było, w „Tajemniczym Ogrodzie” (lub po prostu „Ogrodzie”) przesiadywały za to podrostki, robiąc sobie własny plac nie całkiem legalnych zabaw. No a ja z koleżanką, jak przystało na bardzo odpowiedzialne starsze siostry, przyłaziłyśmy tam z naszym młodszym rodzeństwem 😛 Na dyskoteki dla nieletnich, czyli tzw. Fajfy w Wolności FM przy Placu Inwalidów się nie załapałam, bo nie pozwalano mi tam chodzić. Pozostawały szkolne Andrzejki czy inne Walentynki oraz pierwsze domówki u kolegów, bez nadzoru rodziców (a czasem i bez ich wiedzy). A niedługo potem zainteresowały mnie zupełnie inne imprezy i do tej Wolności wołami by mnie nie zaciągnęli.

 

P1080089.JPG
Narożna kamienica przy ul. Friedleina. Zdjęcia ogrodu niestety nie mam, ale jak ktoś jest ciekawy, to na Google Street View można zobaczyć obok bloku 28b zdezelowaną furtkę i zarośla.

 

Dwa-trzy lata później była już krakowska „trasa bardzo dobrze znana, od jednego baru do baru”. Wszędzie tam, gdzie grali cięższą muzykę, dress codem były glany i ramoneski, obsługa bez mrugnięcia okiem akceptowała przerobione daty urodzenia na legitymacjach szkolnych i (do czasu) nie wyrzucała za siedzenie w cztery osoby przy jednym, najpodlejszym browarze z kranu. Wszędzie tam śmierdziało papierosami i piwniczną zgnilizną, serwowano mocno chrzczone piwo (zresztą na inne nie było nas stać), a klozety – dobrze, jeśli dało się drzwi zamknąć, o ile ktoś ich akurat nie wyrwał. Ale wtedy na takie drobne niewygody nie zwracało się uwagi 😀 No to lecimy z listą miejsc nieistniejących, gdzie gromadziła się młodzież licealna po lekcjach, a czasem i w trakcie (moja klasa przodowała w rankingu wagarowiczów w całym X L.O.). Woodstock przy Kurnikach, Proxima (potem Tower) przy Grodzkiej, Prohibicja (też Grodzka), Popularny (jak wyżej). Rockoteki w Rotundzie i w Rock’n’Rollu (znowu ta Grodzka), gdzie w podziemiach była dyskoteka o nazwie bodajże Yellow Submarine. Grupy metali, punków, grunge’owców itd. mijały się w sieni z ekipami o nażelowanych fryzurach i w ortalionie, oczywiście dochodziło do wymiany subkulturowych uprzejmości 😉 Był jeszcze Dragon przy Kanoniczej, Free przy Sławkowskiej, Kulturalny przy Szewskiej (chyba jeszcze istnieje), od biedy Carpe Diem przy Floriańskiej, gdzie wtedy grali raczej taki wąsaty polski rock typu Lady Pank i Perfect (lokal przy Sławkowskiej otworzyli chyba dopiero kilka lat później). No i Jazz Rock, który nieźle prosperuje do dziś, ale akurat tam nigdy nie lubiłam chodzić. Wspomnień czar i „dla zdrowia czasem spleen patykiem pisanych win”. No nie będę udawać, że ich nie było, a miejsca takie, jak Metalowe Wzgórze czy Jabolowe Wzgórze też są punkcikami na moim planie miasta z tamtych czasów. I blokowiska w odległych od mojej Krowodrzy częściach Krakowa – Piaski, Wola Duchacka, Nowa Huta (raczej Czyżyny i Bieńczyce, ale wtedy nie odróżniałam). Każda nowa kolonijna czy obozowa znajomość to było jedno poznane osiedle więcej, bo zaraz po wakacjach odwiedzaliśmy się wzajemnie, potem (poza kilkoma) znajomości umierały śmiercią naturalną. Szczególnie dobrych wspomnień nie mam, bo regularnie dochodziło do konfrontacji z kwiatem miejscowej młodzieży. Na szczęście tylko słownych.

P1040766.jpg
60-lecie X L.O. w Krakowie (i 11 lat od matury dla mojego rocznika). Dwie najgrzeczniejsze uczennice i „pańcia” Alina.

 

Przyszedł etap studencki, mój plan Krakowa zagęszczał się coraz bardziej. Kolejne budynki UJ, od kamieniczek Gołębnika po wypasione kampusy na Ruczaju, do których wtedy szło się w błocku po kostki, no bo deweloperska zasada: „najpierw budynek, potem (jeśli w ogóle) droga” obowiązywała i przy tych inwestycjach. Liczne punkty ksero – w poszukiwaniu najkorzystniejszej opcji człowiek jechał przez pół miasta, do jakiejś przełączki na AGH lub stał w kilometrowej kolejce do tego najtańszego w Śródmieściu. Kluby (czy raczej mordownie) jak wyżej, poza nimi przybyło kilka nowych (Klub Po przy Garncarskiej, Uwaga na Małym Rynku, Kuriozum na Kazimierzu). Inne z tych lubianych w międzyczasie padły z braku zainteresowania lub po interwencjach okolicznych mieszkańców. Żeby dopełnić obrazu mojego studenckiego życia: biblioteki. Ulubiona „Rajska”, czyli Wojewódzka Biblioteka Publiczna – z wielką czytelnią główną i czytelnią materiałów własnych, w sam raz na okienko między wykładami. Biblioteka Pedagogiczna przy Focha (wyglądała, jakby czas się tam zatrzymał w latach 80., ale miała niezły zasób staroci, które nie miały wznowień i ciężko było je dorwać gdzie indziej). Jagiellonka, do której nie znosiłam chodzić, bo kolejki na kilometr i specyficzne warunki typu zakaz wnoszenia torebki gdziekolwiek poza szatnię. Bałam się tam głośniej oddychać, żeby nie wzbudzić podejrzeń ochroniarza i tych szatniarzy ze skanerem w oczach. Nie przyznawałam się do tej niechęci mojej śp. Babci Irenie, która przez lata pracowała w tamtejszym Oddziale Informacji Naukowej. No i oczywiście studencka gastronomia. Jako krakuska byłam na wikcie rodziców, ale czasem zajęcia były tak zgrabnie rozrzucone po całym dniu, że nie opłacało mi się wracać do domu na obiad. Zwłaszcza wtedy, kiedy zaczęłam łączyć studia dzienne z jakąś bieda-pracą dorywczą: a to ulotki, a to call center. I wtedy słynny Bar Górnik rządził – pierogi za 3 zeta, a przy stoliku przekrój społeczny: robotnicy, studenciaki, pan profesor, pan żul. Jeśli nawet na Górnika nie było czasu, to rządziły precle ze straganików, drożdżówki „ze serem” lub rozmaite batoniki (nie ma to jak zdrowa dieta, hehe).

DSC03645a.jpg
Nieistniejący już Pub Tower, wiosna 2009 r. Jak przystało na dokumentację kombatanckich wspomnień sprzed potopu – zdjęcie w sepii.  

Kiedy byłam w połowie studiów: bum! Tak wyszło, że z codziennej mapki musiałam zmazać Krowodrzę, za to dorysować naprędce Nową Hutę, czy raczej (jak wtedy się douczyłam) wszystkie ponowohuckie dzielnice na wschodzie miasta. Nowy właściciel kamienicy złożył moim rodzicom i innym lokatorom propozycję nie do odrzucenia i zaczęło się szybkie szukanie nowego gniazda. W końcu je znaleźliśmy na budowanym wtedy Os. Akademickim w Czyżynach. Tak zaczęło się moje osobiste odkrycie Ameryki, znaczy tej Huty. Najpierw ulga, że obok akademiki, a nie blokowisko. Nie to, żebym sobie robiła jakieś złudzenia co do kultury studenckiej (na trzecim roku studiów już ich na pewno nie miałam), ale może przynajmniej będzie bez ortalionowych ekip, nikt mnie nie zwyzywa od „awe-szmatan-brudasów”, nie będzie żadnych wjazdów ze sprzętem na osiedle i nikt mi mojej pierwszej komórki nie skroi. Circa rok 2004 – no takie czasy, że na etapie studenckim miało się pierwszą komórkę w życiu, a krojenie komórek odbywało się na całkiem sporą skalę na ulicach i w autobusach miejskich. Potem pomalutku, powolutku obwąchiwanie okolicy. Pas dawnego lotniska prawie pod balkonem, niedaleko muzeum z fajną kolekcją samolotów, no i ten piknik lotniczy. A dalej – o jakie w sumie fajne te stare osiedla, jakie przyjemne skalniaczki, wysokie drzewa i ukwiecone krzaczki. Czysto, zielono, bardzo przestronnie i zaskakująco spokojnie. Era latających maczet w tej części Krakowa najwyraźniej była zakończona, a ja w miarę eksplorowania kolejnych sąsiednich dzielnic ze „starą” Nową Hutą na czele przekonywałam się, że przymusowa i pośpieszna przeprowadzka to było wielkie szczęście w nieszczęściu.

IMGP2462.JPG
Widok z balkonu w moim drugim mieszkaniu rodzinnym na Os. Akademickim.

Koniec końców cztery lata temu wylądowałam w „starej” Hucie, gdzie przeniosłam się wraz z mężem do mieszkania po jego babci. Eksploracja nowohucka trwa do dziś, tylko jest zawieszona czasowo z powodów oczywistych. Tu ciągle znajduję coś nowego. A to szlak rzeźb – cooo, to tu jest sztuka awangardowa miedzy tymi blokami? A to fontanny (nieczynne, ale i tak jest klimat). A to dworki i pałacyki po dawnych właścicielach podkrakowskich wiosek (po części rudery, ale i tak interesujące). Pokręcona historia, zieleń i przestrzeń, której mam tu pod dostatkiem. Życie kulturalne i rozrywki – nie mogę narzekać. Do kultowej w swoim czasie Stylowej nie chadzam, za to uwielbiam wyciągnąć się na leżaku pod Łan Cafe, tuż przy Łąkach Nowohuckich. Koncerty i widowiska w Alei Róż, ciacha w Filmowej, wystawy i warsztaty w Ośrodku im. Norwida, ulubiona siłownia  dla kobiet (Niuton w budynku dawnego kina Świt). Niezliczone spacerowe trasy – przez osiedla, parki, wokół Zalewu Nowohuckiego. Chociaż ciągle z ochotą wybieram się do centrum miasta, do rozmaitych przybytków w okolicach Rynku i na Kaziku czy po prostu połazić. Jako nowohucianka z importu nie mogę się przekonać do mówienia, że „jadę do Krakowa”. Zresztą właściwie mam podwójną tożsamość krakowsko-nowohucką (kolejność przypadkowa).

P1070049.JPG
Typowy widok w NH wiosną  – taką miejską dżunglę to ja rozumiem!

 

Oczywiście moja mapa miasta ma też punkty, o których wolałabym nie myśleć, a zaliczam je z konieczności logistyczno-transportowej czy zawodowej. Beton, zdecydowanie za dużo betonu. Za gęsto, za wysoko, za brzydko. Osiedla za drucianą bramą. Manhattan zrodzony w wizji mentalnej biedoty, której się zdaje, że im wyżej, im więcej, im większe „badum-tss” na koniec, tym bardziej efektownie. Że im więcej świecidełek i złotego koloru, tym bardziej deluxe. Deluxe, nie luksusowo, bo „Luksusowa” to może być przaśna wódka, a nie nowe apartamenty, z parkiem w nazwie i bez parku przy blokach. Dobrze, jeśli na park-ing starczy miejsca i nie trzeba zastawiać resztek trawnika czy miejsc postojowych na starym (i nie-deluxe) osiedlu obok.

P1080081.JPG
Też miejska dżungla, tylko betonowa. „NY Residence” przy Wrocławskiej, czyli Kraków żąda dostępu do Niu Jorku. Mniej więcej tak dziś wygląda dzielnica, w której się wychowałam.

 

Obok betonu jest szkło. Szkło, dużo szkła, przeszklone neo-zakłady pracy, co to są naszym drugim domem (chwilowo nie, bo nagle się okazało, że można dać wszystkim robotnikom na zakładzie „home office” i zakład od tego nie umarł). A poza tym obrażające uczucia estetyczne relikty lat 90., czyli wielkie i tandetne reklamy na płotach, ścianach i w witrynach – estetyka jak z bazaru w republice poradzieckiej. Ul. Kalwaryjska chyba w tym celuje, ale nie jest jedyna. No i wielka płyta z pastelowymi lub oczogwałtnymi kolorkami na elewacji, co to ma być wiecznie wypłacaną rekompensatą za szarzyznę nieotynkowanej płyty z PRL. Mniej więcej taka to rekompensata, jakby biednemu dziecku, nie znającemu smaku czekolady, nasypać cukru prosto do gardła, no ale niech będzie. I nad tym wszystkim nasza krakowska zasłona dymna. „Kraków piękny, trochę śmierdzi, a poza tym po staremu”. No cóż, to też jest moje miasto.

Chwilowo odcięta i od miejscowych zachwytów, i od miejscowych koszmarów, tkwię sobie w domu, czekając na zakończenie tego szaleństwa i myśląc, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Będzie zielono, będzie nowohucko, będzie krakowsko.

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz