Internety podpowiedziały, że 23 kwietnia minęła rocznica urodzin Szekspira. To znaczy prawdopodobnych urodzin. Ciekawa sprawa z tym Szekspirem – nie do końca wiadomo, czy faktycznie był tym, za kogo świat go uznał, no i kiedy właściwie się urodził. Istnieje hipoteza, że prawdziwy William był tylko podrzędnym pisarzem i artystą z prowincji, a szekspirowskie dzieła stworzył tak naprawdę angielski arystokrata Edward de Vere, hrabia Oxford, któremu nie wypadało publikować pod nazwiskiem. Być może było to też niebezpieczne ze względów politycznych i dlatego hrabia miał znaleźć sobie „reprezentanta” w osobie Williama ze Stratford-upon-Avon. Nie wiem, na ile „teoria oksfordzka” jest popularna wśród szekspirologów, ale od połowy XIX w. ma swoich zagorzałych zwolenników i równie zagorzałych oponentów. Ostatnio odgrzał ją Roland Emmerich w trochę nietypowym jak na siebie filmie „Anonim” z 2011. Istnienie samego Williama S. jest jak najbardziej potwierdzone, aczkolwiek nie zachował się żaden dokument, podający datę narodzin trzeciego dziecka Johna i Mary Shakespeare’ów. Wiadomo, że chrzest małego – zapewne kilkudniowego wtedy – Williama odbył się 26 kwietnia 1564, stąd domyślna data urodzenia trzy dni wcześniej.
W czeluściach moich foto-zasobów jest zdjęcie kościoła, w którym ten chrzest się odbył i gdzie później pochowano poetę. A także sporo fotek moich i Krzysia z innych miejsc w Stratford-upon-Avon. Byliśmy tam sześć lat temu, przy okazji wizyty u zaprzyjaźnionych emigrantów, osiadłych w Birmingham (czyli Moni i Wojtka). Poniżej dokumentacja całej wycieczki, więc są zdjęcia z wypadu do miasta Williama i nie tylko. Jakoś wcześniej nie pomyślałam, żeby wrzucić tekst o tym wyjeździe, no więc lepiej późno niż wcale 😉 Zresztą zaczęłam produkować moje Migawki dopiero dwa lata po naszych angielskich wakacjach, porządki w folderach na dyskach zaczęły się jeszcze później (i nie skończyły się do dziś), więc najwyraźniej nie mogło być inaczej.
Być w Londynie i królowej nie widzieć… A nie, to o Rzymie i papieżu jest. Cóż, było mi dane zwiedzić (pośpiesznie i fragmentarycznie) jedno i drugie miasto, za to nie spotkałam ani Elżbiety, ani żadnej z trzech urzędujących za mego dotychczasowego żywota głów Kościoła. Powiedzmy, że Jana Pawła II widziałam, ale z bardzo daleka i w Krakowie, więc nie liczy się 😉 Mniejsza z tym. Korzystając z okazji, wyskoczyliśmy do Londynu na jeden dzień, czyli samego biegania po stolicy było kilka godzin – tylko główne atrakcje i na zewnątrz, ale zawsze coś. Pałac Buckingham z bramą oblepioną turystami, St. James Park, masa fajnych ptaków i innych zwierzaków oraz London Eye w tle. Siedziba premiera, Big Ben, Westminster, Tamiza, Tower (zamek i most). No i oczywiście sklepy dla turystów, bo jak to tak wrócić bez pudełka z English Breakfast Tea, pocztówek, misia od Jasia Fasoli i książki o zbrodni i karze? Nie Dostojewski rzecz jasna, tylko jakieś popularno-naukowe czytadło (całkiem przyjemne) po angielsku, coby sobie szlifować język, zapoznając się z opisami wieszania, łamania kołem i innych takich.
Z parku ruszyliśmy ulicami, podziwiając co ciekawsze budynki. Np. ten najstarszy wieżowiec miasta:
Następna na checkliście była siedziba premiera UK przy Downing Street. Nic takiego znowu szczególnego – budynek z premierem trochę schowany, a na zewnątrz brama, krata, strażnicy uzbrojeni po zęby. Za to ciekawie robiło się tuż obok, bo trafiliśmy na pewną manifestację. Maszerowali zwolennicy wielkiej białej Anglii. Białej i zarazem na tyle wielkiej, żeby słońce w tym imperium nigdy nie zachodziło. Coś tu się z czymś kłóci, ale taka to logika w tym nostalgicznym marzeniu o potędze Zjednoczonego Królestwa.
Na manifestacji trafił się i polski akcent, którego pokazywać ani cytować nie będę. Powiewała biało-czerwona i coś tam było na transparencie o naszym ówczesnym premierze i ówczesnym prezydencie. Fanką żadnego z nich nie jestem (obecnych też nie), ale tekst obrażał nie tyle samych polityków, co zawierał aluzje do prowadzenia się matki jednego i drugiego, no a czym te kobiety zawiniły… Więc fotki niet – cenzura w imię wyższych racji ;P
Dalej były już tylko stateczne turystyczne ciekawostki. Pomniki osobistości i monumenty- memoriały. Największe wrażenie zrobił na mnie ten, chociaż nie wiem, czy właściwe i korespondujące z zamiarem twórcy. Rzeźby przedstawiają stroje robocze i uniformy, nawiązując do zawodów w „męskich” branżach oraz prac w pomocniczych służbach wojskowych, którymi zajmowały się kobiety w czasie II wojny światowej. Ja miałam skojarzenia z szubienicą albo stosami ubrań na ekspozycji muzealnej w Auschwitz…
Dalej był jeszcze Trafalgar Square, Piccadily (dość szybki galop), a potem przebieżka nadbrzeżem Tamizy (tu już cwał, nie galop, bo w perspektywie jeszcze droga powrotna na Victoria Station). Chmurzyło się coraz bardziej, mgła też jakby gęstniała, więc klimat był niesamowity, ale zdjęcia (zwłaszcza te moje, wykonane „głupim jasiem”) nie do końca to oddają. Jednakowoż coś tam widać, voilà:
W trakcie odwiedzin u Moni i Wojtka zaliczyliśmy nie tylko „Szekspiroland” i stolicę. Było sporo łażenia po samym Birmingham, które okazało się całkiem ciekawym miastem. Dość niejednorodnym. Są urokliwe dzielnice ceglanych domeczków z ogródeczkami (trochę niedogrzanych i z dwoma kranami w łazience, no nie można mieć wszystkiego). Jest centrum, gdzie obok zabytkowych kamienic stoją same korpo-molochy i galerie handlowe – ale czy to wam czegoś nie przypomina? Są też i blokowiska oraz trakty usługowo-sklepikowe, upstrzone tandetnymi szyldami – ale czy to znowu czegoś nie przypomina? Są piękne, rozległe parki i zasyfione ulice – to już na pewno wam coś przypomina… Poza tym wielkie miejskie muzeum (ciężko je obejść za jednym zamachem), Symphony Hall, kanały z ciągiem nadbrzeżnych knajpek i wypasiona miejska biblioteka w fajnym budynku. Oczywiście sieciówki z szmatami, które w PL kupuję za 20 zł w lumpeksach (skusiłam się na jakieś podkoszulki) i małe klimatyczne sklepiki – trafiłam na jeden z gotyckimi duperelami i wyszłam stamtąd z czerwonym mikro-toczkiem z czarną mikro-woalką, ha! Misz-masz po prostu, ale w sumie przyjemny.
I na deser kilka obrazków z wypaśnego głównego muzeum miejskiego – Birmingham Museum and Art Gallery. Niesamowita kolekcja – interaktywna trasa o historii miasta, część poświęcona przemysłowi i rzemiosłu, starożytne wykopki, prerafaelici i inne malarstwo klasyczne, sztuka nowoczesna. A na wejściu sam późniejszy Książę Ciemności rozpościera swoje archanielskie skrzydła 😀
Jakoś tak wyszło, że do muzeum miejskiego tylko ja wzięłam aparat, czyli mojego „głupiego jasia”, więc zdjęcia stamtąd w większości są takie se – nieostre i za ciemne. Na szczęście mieliśmy okazję to nadrobić, nie omieszkam zaprezentować w innym wpisie 😉 Chyba nie daliśmy się we znaki naszym gospodarzom, bo dwa lata później przyjęli nas ponownie. Jesienią w 2016 polecieliśmy do nich na dłużej i na znacznie bardziej intensywne zwiedzanie. Wtedy okazało się, że okolice Birmingham są jeszcze ciekawsze niż samo miasto, no ale o tym już innym razem.
Przecudne fotki i jak zwykle – fajna dołączona do nich opowieść, miejsca absolutnie klimatyczne, tylko kurna czemu tak mało porcelany???? 😉 😉 😉 żart, żart, porcelanę to już sama obfocę, jak się tam wybiorę, bo powzięłam pewne postanowienie….
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Obiecuję, że następnym razem będzie więcej porcelany – znaczy w kolejnym wpisie na temat tej drugiej podróży do UK. Bo wtedy zaliczyliśmy… Muzeum Porcelany w Worcester 😀
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Matko, koniecznie!!!!
PolubieniePolubienie