We wpisie popełnionym jakiś czas temu obiecałam kolejną porcję wspomnieniowych brytyjskich migawek, więc voilà. Dwa lata po pierwszej wizycie u Moni i Wojtka przyjechaliśmy do nich ponownie na nieco dłuższy pobyt. Tym razem nie zaglądnęliśmy do stolicy, za to było dość intensywne zwiedzanie Birmingham, kilka bliższych wypadów i jeden dalszy. Skorzystaliśmy ze wskazówek gospodarzy i poza odświeżeniem widoków miasta mogliśmy się przekonać, że jego okolice są jeszcze ciekawsze. Szczegóły poniżej, foty głównie Małżonka.
Znowu odwiedziliśmy główne miejskie muzeum z jego bogatą i różnorodną zawartością: tu prerafaelici, tam starożytne artefakty z Egiptu czy Grecji, poza tym galeria rzemiosła i przemysłu, historia miasta w interaktywnej ekspozycji i coś ze sztuki współczesnej. Kilka godzin łażenia, poniżej parę smaczków na zachętę – tym razem zabraliśmy lepszy aparat, więc coś niecoś widać na tych zdjęciach.
Teraz specjalnie coś dla zaprzyjaźnionej miłośniczki porcelany – Drzo. Bo w trakcie tego drugiego pobytu zwiedziliśmy też muzeum porcelany w nieodległym Worcester. Muzeum na terenie dawnej fabryki porcelany ma imponującą kolekcję mniej lub bardziej misternych artefaktów, od przedmiotów użytkowych – wszelkie dzbanki, talerze, wazy i inne elementy zastawy – po wymyślne dekoracyjne popierdółki. Nawet taki laik jak ja doceni, no bo jak tu nie zachwycić się taką robotą, jak… koronkowy welon z porcelany. Foty z muzeum akurat moje.
Po tych eleganckich wnętrzach i wytwornych zastawach teraz nieco bardziej plebejskie klimaty, czyli położony mniej więcej w połowie drogi między Worcester a Birmingham skansen Avoncroft. Wiejskie domy, rozmaite warsztaty i ciekawostka: zakątek poświęcony w całości różnym modelom budek telefonicznych. No i górujący nad wszystkim wiatrak, w którym sympatyczny pracownik muzeum poopowiadał nam o produkcji mąki. Z tego, co pamiętam, konkluzja była taka, że gusta klientów i wiedza na temat żywienia się zmieniają: to mąka pełnoziarnista, uważana kiedyś za gorszą, dziś uchodzi za zdrowszą i jest droższa od pospolitej białej. Foty – Krzyś.
Brytyjczykom można zazdrościć dwóch rzeczy: urokliwych widoków na prowincji, jak z ekranizacji książek Jane Austen (ta zieleń, te ceglane domeczki albo mur pruski, ten sielski klimat) i dobrze zachowanych zamków z różnych epok. Tym razem na naszej trasie znalazły się aż trzy zamki. Pierwszy to po prawdzie ruiny, ale za to z dość niezwykłym otoczeniem. Wokół Zamku Dudley z XIII w. rozciąga się… ogród zoologiczny, założony pod koniec lat 30. XX w.
Zwiedzając zachowany w stanie idealnym średniowieczny Zamek Warwick, załapaliśmy się na jakąś historyczną imprezę. Tu i ówdzie kręcili się rekonstruktorzy w strojach, na dziedzińcu odbywał się pokaz sokolników, a przy zamkowej fosie turyści mogli spróbować swoich sił w strzelaniu z łuku. Dyżurujący na stanowisku pan łucznik zabawiał gawiedź opowieścią o bitwie pod Azincourt i pochodzeniu słynnego gestu palcami (wg jednych v jak victoria, wg innych przekazów angielscy łucznicy pokazując „v-kę” nabijali się z Francuzów, którzy buńczucznie zapowiadali, że obetną im te palce, a tu nie wyszło).
Pod koniec pobytu w Birmingham pojechaliśmy jeszcze na jedną nieco dalszą wyprawę – do stolicy Walii. Jednodniowa wycieczka, więc jak w Londynie dwa lata wcześniej, dosłownie liznęliśmy widoków Cardiff, ale to wystarczyło, żeby się pozachwycać. Kamienice, zieleń, zatoka. I neogotycki zamek z okazałymi murami obronnymi, w których w czasie II wojny światowej zorganizowano schrony dla ludności.
Bardzo miło wspominam ten wyjazd. Zwiedzanie było na tyle intensywne, żeby zaspokoić turystyczny apetyt, ale zarazem nie trzymaliśmy tempa azjatyckiej wycieczki, więc nie skończyło się to mętlikiem w głowie i dzięki temu całkiem sporo obrazów tych wszystkich miejsc zostało w pamięci. W tym roku zamierzaliśmy wybrać się kolejny raz do Anglii, no ale z powodów oczywistych plany muszą poczekać. Nasza wakacyjna wyprawa do Danii też nie doszła do skutku z podobnych względów. Nic to – co się odwlecze, to nie uciecze. Prędzej czy później musi być normalnie.