Miejskie włóczęgi wiosenne

„Pani to się uczy tak dość spazmatycznie” – skomentowała prof. Walas, przeglądając indeksowe strony, na których piątki sąsiadowały z pałami. Pani profesor właśnie mi stawiała kolejną, z teorii literatury. Z tego, co pamiętam, to zasłużoną, bo wydukałam może ze trzy zdania i się zacięłam. Cóż, przy typowych pamięciówkach żadna kreatywność nie pomoże – wiesz albo nie wiesz, a jeśli traktowałeś sesyjne pierwsze terminy tak niefrasobliwie, jak ja wtedy, no to raczej nie wiesz 😉 Grunt, że na poprawce było lepiej i potem jakoś dojechałam do szczęśliwego zdobycia tytułu magistra.

Tegoroczna wiosna była mniej więcej taka, jak mój indeks na trzecim roku polonistyki. Albo jak na tych memach „Kwiecień w Polsce” – z ludzikiem, który jednego dnia ma na sobie kożuch, a drugiego plażowe majty. Zresztą nie tylko o nieprzewidywalną pogodę się rozchodzi, bo pandemiczna sinusoida też zapewniała sporo wrażeń, a w pakiecie z wszelkimi zawirowaniami politycznymi i lockdownowym bingo powodowała nieznośne uczucie przebodźcowania. „Jeszcze będzie pięknie, jeszcze będzie normalnie” – powtarzałam sobie dla uspokojenia, chociaż czułam się wtedy tak samo spokojnie, jak ten kwiat lotosu z jeszcze innego mema. Wiem, że niektórzy mieli ciężej, bo np. utknęli w blokowym M2 z bombelkami na przedszkolnym i wczesnoszkolnym nauczaniu zdalnym. Ja akurat błogosławię home office, no ale moich rozmów służbowych nie przerywają odgłosy Świnki Pepy, dziecięce bitwy i okrzyki „Mamooo, zrobiłem kupę!”. A przecież są i tacy, co przez pandemię stracili pracę albo kogoś bliskiego czy sami otarli się o niebezpieczeństwo…

Cóż, moje problemy są zawsze najmojsze, dlatego mimo oczywistego współczucia dla wszystkich mających gorzej pozwalam sobie czasem na gorzkie żale lub na odcięcie od wszystkiego (przynajmniej do pierwszej pokusy sprawdzenia, co się dzieje w internetach). Tak było i przez ostatnie miesiące, ale jak już robiło mi się lepiej i byłam w stanie wyczołgać się z tej mentalnej mrocznej nory, to polowałam na wszystkie przebłyski normalności i cieszyłam się duperelami. Bo już cieplej i śnieg stopniał, bo jakieś pierwsze kwiatki się pokazały, bo w parku wolno zdjąć maseczkę, bo już wybuchła majowa zieleń i wreszcie otworzyli knajpowe ogródki. Po tym wszystkim, co działo się w zeszłym roku (pierwszy wiosenny lockdown, jesienne protesty) to i tak dobrze, że tym razem nie dowalili nam zakazu przemieszczania. Mogłam celebrować z namaszczeniem moją ulubioną czynność włóczenia się i eksplorowania znanych i jeszcze nieznanych zakamarków miasta. Trochę polecajek i fotodokumentacja poniżej.

Początek kwietnia i świąteczno-urodzinowy urlop. Okoliczności przyrody bardziej na choinkę i grzańca niż na wielkanocne kurczaki, zajączki i kwiatki, ale to nie przeszkodziło w realizacji wycieczkowych zamiarów. Szukaliśmy z Małżonkiem jakiejś niedługiej trasy (ale nieco dłuższej niż na weekendowe zakupy), żeby przetestować sprawność auta po niedawnym operowaniu pewnej usterki, no i padło na zabytek w Krzeszowicach, który kojarzyłam z foto-relacji znajomych. Tamtejszy Pałac Potockich kilka lat temu powrócił w ręce spadkobierców i zdaje się, że są tam prowadzone jakieś prace remontowe, ale budowli daleko do niegdysiejszej świetności. Pałacowy park też jest mocno zaniedbany, co jednak nie odbiera mu uroku (ja tam lubię takie zdziczałe angielskie ogrody ;)), no a powykręcane drzewa, zrujnowany mostek i pozostałości fontann tworzą klimat jak z obrazów Friedricha.

Park Potockich w Krzeszowicach
Park Potockich
Park Potockich – widok na pałac
Pałac Potockich

Kwiecień-plecień, więc dwa dni później szwendaliśmy się po Podgórzu mając na sobie o jakieś dwie swetrowo-szalikowe warstwy mniej, bo już zalatywało wiosną i temperatura była ciut wyższa od tej w lodówce. To jedna z moich ulubionych spacerowych dzielnic, bardzo lubię wracać do dobrze znanych zielonych miejsc i odkrywać różne architektoniczne smaczki, bo za każdym razem kiedy tam jestem, zauważę jakiś ciekawy detal na budynkach. Tu kamienica przy Placu Przystanek – chyba najmniejszym placu w Krakowie, właściwie to jest skrzyżowanie dwóch uliczek u podnóża Wzgórza Lasoty i gdyby nie nazwa na tabliczce adresowej, to raczej nie uznałabym tego miejsca za „plac”.

Portal kamienicy przy Pl. Przystanek 3 – symbol kolejnictwa
Jedno z moich ulubionych miejsc w Krakowie. Rękawka znowu nie wypaliła z powodów wiadomych, ale chociaż spacer urodzinowy zaliczony.

Zieleń, ozdobne fasady kamienic, stare wiejskie domy, kapliczki i inne ślady przed-miejskiej kultury w różnych miejscach, wchłanianych stopniowo przez Kraków to jest to, co mój wewnętrzny łazik lubi najbardziej. Byłam turystką w swoim mieście zanim to było modne 😉 i zanim władze zaczęły do tego zachęcać w czasie lockdownowego zastoju w turystyce krajowej i międzynarodowej. Jako miejski parkofil mam w planach odwiedzenie wszystkich nieznanych mi jeszcze krakowskich parków, łącznie z tymi kieszonkowymi. W ramach rocznicowo-ślubnego włóczenia się po mieście, trafiliśmy do Parku Dębnickiego przy ul. Praskiej. Ostatnio było o nim głośno w lokalnych mediach, bo gromadka dzików wtargnęła na tamtejszy plac zabaw (chociaż powoli takie informacje przestają być sensacją, bo serwisy krakowskie i grupy miejskie niemal codziennie wyskakują z fotami dzików, łosi i innych jelonków, radośnie pomykających środkiem osiedla lub wzdłuż co bardziej ruchliwych ulic). Park Dębnicki okazał się całkiem przyjemny, bardzo cichy, z łąką kwietną, domkami dla motyli i pergolami. Trochę za bardzo nasłoneczniony jak na moje upodobania, ale trudno oczekiwać, żeby drzewka posadzone niespełna 20 lat temu rzucały większy cień.

Park Dębnicki

Hotele dla owadów w Parku Dębnickim
Rzeźba „Skalne Nuty”, Bronisław Chromy
Eklektyczny Pałac Lasockich z 2 poł. XIX w. Rodzina już ponad sto lat temu przekazała Krakowowi budynek i ten teren na utworzenie parku miejskiego, ale sprawa czekała na finał do 2003 r. W dwudziestoleciu międzywojennym w pałacu mieścił się zakonny zakład opiekuńczy dla nieletnich chłopców.
Willa przy ul. Szwedzkiej 10 – kiedyś mieszkał tu Wincenty Lutosławski – filozof, wykładowca uniwersytecki i pionier jogi w Polsce.
Willa pod Minerwą przy ul. Tynieckiej – dom rodziny Komornickich, czyli dawny dworek wikariuszy katedralnych, przebudowany na życzenie Stefana Komornickiego (taternika i kustosza Muzeum Czartoryskich w dwudziestoleciu międzywojennym). Projektantem był Adolf Szyszko-Bohusz.

Wycieczkowe i spacerowe plany to jedno, ale zdarzają mi się i spontaniczne szlajanki. Najczęściej w wolny dzień, kiedy mam całą listę odwlekanych zadań do wykonania. Lekarz, krawcowa, szewc, pojechać wreszcie do Leroya po te śrubki/antyramy/coś tam, porządki w szafie, upiec ciacho, zrobić zdrowy obiad ambitniejszy niż wędzony łosoś z pomidorem, ogórkiem i żytnią kromką, podbić kosmos 😛 Jak zrobię połowę, to i tak jest bardzo dobrze, gratuluję sobie i poklepuję się sama po ramieniu, no bo przecież prokrastynacja to moje drugie imię. A prokrastynowanie pod chmurką, w klimatycznych zaułkach i w krzakach jest najprzyjemniejsze. No to bach, zamiast dojechać tramwajką od medyka na drugim końcu miasta do domu i grzecznie zająć się odhaczaniem kolejnych pozycji z listy – wysiadka na Kazimierzu. I spacer po Kazikowym labiryncie (prawie zawsze się tam gubię), a potem na przełaj przez Grzegórzki, Wesołą i powrót wydłuża się o dwie godziny. Albo i więcej, bo to zależy od tego, czy po drodze są szkody („włażeniem w szkodę” nazywa mój Małżonek moje namiętne zaglądanie do lumpeksów i sklepów z durnostojkami). Szłam sobie tym Kazikiem w poniedziałkowe przedpołudnie, zerkając raz po raz, czy różne znane i lubiane miejsca przetrwały kolejne lockdowny. Większość na szczęście dawała oznaki życia, i to dosłownie, bo to był jeden z pierwszych dni, kiedy dozwolono konsumpcję w ogródkach, więc wszędzie tam, gdzie serwują śniadania i przekąski panował całkiem spory ruch, a koło mnie w pewnym momencie przemknęła spora i wesoło rozgadana wycieczka, wywijająca norweskimi flagami. No i tak kręcąc się jak sami wiecie co w przeręblu, natknęłam się na jeden z moich ulubionych murali. W sam raz na podsumowanie nastroju chwili.

Gene Kelly tańczy na rynnie i cieszy oczy. Mam nadzieję, że nigdy tego nie zamalują, bo to chyba jedno z najbardziej pozytywnych malowideł na krakowskich murach.
Chyba ostatnia metalowa mordownia, jaka uchowała się w Krakowie i nawet pandemia jej nie zmogła – czyli Pub Pod Ziemią.

Ta beztroska przedpołudniowa przechadzka miała i poważniejszy moment. Skracając sobie drogę z Kazimierza w kierunku Ronda Mogilskiego, przecięłam Starowiślną i zawędrowałam pod wiadukt przy Miodowej. Nowy Cmentarz Żydowski też był od dawna na mojej liście miejsc do odwiedzenia (cmentarne wędrówki to jest osobny temat i też kiedyś tam się tu pojawi), ale mimo wielokrotnego bywania w okolicy, nigdy wcześniej tam nie zawędrowałam. Niesamowite miejsce, właściwie wygląda jak otoczony wysokimi drzewami olbrzymi krzew, z macewami wystającymi spośród liści. I jedna wielka aleja zasłużonych. Oprócz rabinów czy cadyków sami adwokaci, artyści, lekarze, naukowcy, profesorowie UJ. Wiele grobów symbolicznych i daty z lat 40., z adnotacją, że płyta upamiętnia zamordowanych w obozach zagłady.

Nowy Cmentarz Żydowski przy ul. Miodowej

A dwie minuty drogi dalej, w kierunku Hali Targowej, też swoiste miejsce pamięci. Cmentarz, Żydzi, Cracovia (w której przed wojną grało wielu żydowskich zawodników), żołnierze wyklęci (wśród których było wielu „sceptycznych wobec mniejszości żydowskiej”) – to wszystko jest aż gęste od historycznych i socjologicznych smaczków. Komentarz niech każdy sobie sam dopisze, ja tym razem się powstrzymam 😉

Ul. Blich 9 – kamienica wybudowana dla urzędników kolejowych w czasach schyłkowych austro-węgierskich.

Bazylika Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Kopernika. Ładna bryła, a ta wieża zawsze kojarzyła mi się z rakietą 😉 Następnym razem może uda się zajrzeć do środka.

A na deser tradycyjnie akcent nowohucki. Moja zielona mała ojczyzna wygląda najlepiej właśnie o wiosennej porze roku. Sporo tu drzew owocowych (pozostałości po wiejskich sadach, które uniknęły spotkania z buldożerami w 1949 r.), więc kwiecień i początek maja na miejscowych skwerach to feeria kolorów i zapachów. No i przyblokowe ogródki, o których kiedyś już pisałam. Na czele z moim ulubionym na os. Hutniczym:

Uwielbiam to podwórko. Ten bociek z flagą to nie patriotyczna dekoracja na świąteczną majówkę – stoi tam cały rok 😀
Os. Słoneczne

Skwer między moim Os. Centrum D a Handlowym

Ogródek na Os. Handlowym. Monitoring dobra opcja, bo niestety część narodu rozumuje „co publiczne, to niczyje, a co czyje, to moje” i ogołocone miejskie klomby oraz donice też są smutnym potwierdzeniem tej zasady.
Początek czerwca i Tęczowa Duma na Zalewie Nowohuckim. Przypadek? 😉 Tak czy owak bdb – niech to będzie lato miłości i normalności. Po 1,5 roku beznadziei wszyscy tego potrzebujemy.

Poza miejskimi i podmiejskimi szlajankami były i dalsze wiosenne wyprawy – relację też nadrobię. Kiedyś. Może 😉 Jeśli mnie prokrastynacja i niedowład intelektualny spowodowany upałami nie położą na łopatki. A póki co zmykam na północ – zwiedzać, chłodzić się, łowić piękne widoki i konsumować wrażenia. Tym też chętnie się podzielę w ramach osobistego postanowienia zapełniania sieci pozytywnymi treściami. Stay tuned 😉

2 myśli w temacie “Miejskie włóczęgi wiosenne

Dodaj komentarz