Marmury, piaskowce, lastryko. Przechadzki po cmentarzach

Kamera powoli prześlizguje się po alejkach prowincjonalnego cmentarza. Nad nagrobkami pochylają się wiejskie kobieciny w letnim przyodziewku i chustkach na głowie, zawzięcie szorując płyty i z namaszczeniem ustawiając kwietne stroiki. Taka scena otwiera jeden z moich ulubionych filmów („Volver”, reż. Pedro Almodovar) i mniej więcej taki widok odpala się w mojej głowie, kiedy sięgam do najstarszych cmentarnych wspomnień – wypraw na cmentarz komunalny w Staszowie podczas wakacji. Jako kilkuletni dzieciak bardzo lubiłam towarzyszyć rodzinnej starszyźnie (też głównie paniom) w wizytach i rozmaitych pracach porządkowych. Czytałam nazwiska i daty na nagrobkach, wypytując babcię lub ciocię o znajomość z „lokatorami” grobów (orientowałam się już, że w moim drugim mieście wszyscy wszystkich znali). Szczególnie intrygowały mnie mogiłki dziecięce, nawet miałam swoją ulubioną (jakkolwiek to brzmi :P), którą odwiedzam do dziś przy okazji pobytów w Staszowie. Wtedy był to malutki, dość zapuszczony i bezimienny kopczyk, dziś najwyraźniej ktoś się nim opiekuje, bo jakiś czas temu grobek został otoczony niewielkim płotkiem, no i zawsze są tam znicze i kwiaty.

Nikt z indagowanych przeze mnie starszych nie wiedział, kim było pochowane tam dziecko i w jakich okolicznościach zmarło, a ja postanowiłam na swój sposób zadbać o zapomniany grobek i znosiłam tam dekoracje, wygrzebane z cmentarnego wysypiska 😛 Cmentarz w Staszowie jednocześnie mnie pociągał i napawał grozą. Byłam już wtedy na etapie bardzo stosownych do wieku lektur (baśnie Grimmów i Andersena przeczytałam w początkach podstawówki), więc moja wyobraźnia produkowała rozmaite domysły co do „zawartości” mijanych grobów. Bałam się też cmentarnej studni, że tam wlecę lub coś z niej wyjdzie (ale to było na długo przed obejrzeniem pewnego japońskiego filmu i jego amerykańskiej wersji, więc nie, nie ten trop ;)). Zdarzyło mi się zawrócić z drogi do niej, kiedy chciałam być uczynna i nabrać wody do podlania kwiatków, ale strach okazał się silniejszy 😉 Ale to i tak nic w porównaniu z tym, jak pędem uciekałam w opiekuńcze ramiona babci, kiedy przed moimi oczami ukazało się ramię, wysuwające się zza drzwi jednej z kapliczek grobowych. No cóż, po chwili okazało się, że ramię należało do zupełnie żywej obywatelki, która po prostu weszła tam posprzątać i chciała wytrzepać ścierkę na zewnątrz grobowca.

Cmentarz wzbudzał emocje już z oddali – leżał na odludnym wzgórzu, na peryferiach miasteczka i był porośnięty drzewami o tak poskręcanych konarach, że wyglądały jak scenografia z filmu grozy. Bardzo żałuję, że nie mam żadnych fotek, bo kilkanaście lat temu drzewa wycięto niemal co do jednego, a samo miasteczko przesunęło się znacznie bliżej cmentarnych murów. Wyrosły tam wille w stylu „tu jest jakby luksusowo” i całość nie robi już takiego wrażenia, jak w moich podstawówkowych latach. Ale od tamtych dziecięcych wypraw i od tamtego miejsca zaczęła się moja „nekropoliofilia” (bo nie wiem, jak to ładnie nazwać ;)). Mówiąc wprost – lubię łazić po cmentarzach, czytać tabliczki nagrobne i dokonywać oględzin całego spektrum sztuki sepulkralnej, od pięknych neogotyckich kapliczek, przez nagrobki z lastryko po współczesne marmurowe i „złote a skromne” mini-mauzolea. Poniżej zdjęcia ze staszowskiego cmentarza i foto-dokumentacja z kilku innych przechadzek.

Przez wiele lat cmentarze w Krakowie były dla mnie jedynie miejscem spacerów, bez żadnych odniesień osobistych, a 1 listopada zwykle spędzałam w domu lub w pracy. Pokolenie pradziadków spoczywa na cmentarzach w Rzeszowie i Staszowie, podobnie jak obaj moi dziadkowie, zmarli w latach 90. Kilka lat temu w staszowskim grobowcu rodzinnym pochowano też moją babcię i siostrę dziadka. „A czy oni tam robią bitwę na poduszki?” – zapytała z zaciekawieniem kilkuletnia córka mojej kuzynki podczas jednej z wypraw na tamtejszy cmentarz. Usiłowałam zrobić możliwie pedagogiczną minę i powstrzymać wybuch śmiechu, ale niespecjalnie mi wyszło. Tym bardziej, że Zosia kontynuowała cmentarne rozważania i dopytywała, czy w tych wszystkich grobach mieszkają zombiaki, czy może szkielety. Cóż, moja krew 😀

Pierwszym krakowskim cmentarzem, który poznałam, był Cmentarz Rakowicki. Moja podstawówkowa wychowawczyni i zarazem nauczycielka historii co roku organizowała nam dość bogaty program wędrówek po Krakowie i wypadów za miasto. Dzięki temu za dzieciaka dość gruntownie zaliczyłam co ważniejsze muzea i zabytki w mieście i całym regionie. Z tej pierwszej wizyty na Rakowicach pamiętam zachwyt okazałymi neogotyckimi grobowcami, które wyglądały dla mnie raczej jak małe kościółki niż groby. Przez lata chadzałam tam tylko dla wrażeń estetycznych, no ale od pewnego czasu Rakowice to stały punkt ”grobingu” w okolicy 1 listopada, bo spoczywają tam dziadkowie męża.

Jedną z moich ulubionych nekropolii jest najstarszy krakowski cmentarz komunalny – Stary Cmentarz Podgórski, zamknięty w początkach XX w. Odkryłam go dość późno, bo dopiero w latach studenckich i zupełnie przypadkiem (to było jeszcze przed etapem intensywnej eksploracji miasta, a Podgórze znałam bardzo słabo). Trafiłam na tekst o nim w jakimś akademickim pisemku, którego egzemplarz leżał na parapecie wydziałowego budynku przy Gołębiej. Opis cmentarza jako miejsca „z klimatem jak z horroru” był intrygujący, chociaż autor sugerował, że ewentualna wyprawa na własną odpowiedzialność, bo rzekomo odbywały się tam różne dziwne spotkania. Zapewne chodziło raczej o zebrania lokalnej śmietanki menelskiej niż nawiedzanie przez duchy, ale i tak dreszczyk przeszedł mi po plecach 😉 Nie znałam wtedy kompletnie kontekstu historycznego, który wywołuje raczej przygnębienie, niż przyjemne uczucie grozy. Bo historia obeszła się dość bezceremonialnie z miejscem spoczynku zasłużonych obywateli Podgórza (do 1915 r. osobnego miasta) i Edwarda Dembowskiego, przywódcy powstańców krakowskich. Na skutek wojennych i politycznych zawirowań, teren cmentarza został znacznie okrojony i dziś zajmuje około 25% dawnej powierzchni. Pierwszej dewastacji dokonano w czasie okupacji (Niemcy „czyścili teren” pod nową linię kolejową), potem w latach 70., w związku z budową ul. Telewizyjnej (dziś: Powstańców Śląskich). Jeszcze kilkanaście lat temu zabytkowe nagrobki były w kiepskim stanie, ale na szczęście są sukcesywnie odnawiane.

Inne późne odkrycie to cmentarz żydowski przy ul. Miodowej. Dotarłam tam dopiero dwa lata temu, w czasie jednej z pierwszych po-lockdownowych przechadzek po Krakowie. Morze drzewno-bluszczowej zieleni, z wystającymi tu i ówdzie macewami. I jedna wielka aleja zasłużonych – rabini, artyści, profesorowie UJ, lekarze. Na wielu płytach daty z czasów okupacji i adnotacje, że grób symbolicznie upamiętnia zamordowanych w obozach zagłady.

W tym przeglądzie nekropolii jest miejsce i na nowohucki akcent. Pisząc o Nowej Hucie, często docenia się jej układ urbanistyczny i wzorcowe umiejscowienie budynków, pozwalające na zagospodarowanie przestrzeni w sposób przyjazny mieszkańcom. Sama wielokrotnie to robiłam. Powiedzmy, że nikt i nic nie jest doskonałe, więc i w tych chwalonych planach ówczesnych architektów mogły zdarzyć się niedopatrzenia. No bo sama nie wiem, jak ocenić decyzję o budowie bloków tuż za murem cmentarnym 😉 Dziś nie byłoby już to takie dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę obecne trendy dogęszczania miast (kilka lat temu pato-apartamentowce wyrosły za płotem Rakowic). W latach 50. widok nagrobków niemal pod balkonem mógł być jednak czymś nietypowym – a tak jest na nowohuckim Osiedlu Wandy, gdzie stoją najstarsze bloki NH. Cmentarz parafialny we wsi Mogiła został dosłownie wchłonięty przez rozrastające się „idealne socjalistyczne miasto” i otoczony nowymi budynkami, w których osiedlono robotników budujących kombinat. Dawny wiejski cmentarz, kryjący prochy mieszkańców podkrakowskich wiosek i żołnierzy austriackich z okresu I wojny światowej, stał się zarazem pierwszym cmentarzem tego nowego miasta. Dopiero w połowie lat 60. władze zadecydowały o jego zamknięciu, tworząc wielki cmentarz w Grębałowie. Ale w latach 80. otwarto go ponownie, obecnie podlega pobliskiemu Opactwu Cystersów, a pogrzeby odbywają się tam do dziś.

Na obrzeżach sąsiadujących z moją dzielnicą Wzgórz Krzesławickich znajduje się jeden z najmniejszych krakowskich cmentarzy. Nieczynny cmentarz ewangelicki w Łuczanowicach był niegdyś prywatnym cmentarzykiem kalwińskiej rodziny Żeleńskich (właścicieli dawnej wsi Łuczanowice). Z oddali wygląda jak kępa drzew pośrodku niczego – otaczają go pola uprawne i nieużytki, z których rozciąga się widok na kombinat, osiedla nowohuckie i dalsze części miasta. Kępka osłania kilka zachowanych nagrobków i czterometrowy pagórek, kryjący komorę grobową i zwieńczony obeliskiem z piaskowca (potocznie: „Kopiec Arian” lub „Kopiec Lutrów”). Miejsce z niesamowitym klimatem i związane z dramatycznymi losami krakowskich dysydentów religijnych. Na przełomie XVI i XVII w. Łuczanowice były ważnym ośrodkiem dla kalwinistów, luteranów i arian, którzy gromadzili się w majątku Żeleńskich na modlitwy czy w poszukiwaniu schronienia po studenckich zamieszkach antyheretyckich w Krakowie. Istniał tam zbór, zamknięty pod koniec XVII w. wyrokiem sądu trybunalskiego. Sam budynek przetrwał – ponad 200 lat później połączono go z dobudowanym nowym skrzydłem dworu, którego właścicielami byli wówczas Mycielscy (tylko to skrzydło zachowało się do dziś z dawnej zabudowy dworskiej). Pomieszczenia po dawnym zborze zaadaptowano na katolicką kaplicę. Cmentarz Żeleńskich tymczasem popadał w ruinę i dopiero pod koniec lat 30. ostatni przedwojenny właściciel dworu przekazał go gminie ewangelicko-augsburskiej z Krakowa, a jakiekolwiek prace renowacyjne podjęto tam już po 1989 r.

Mniej więcej 6 km na wschód od Łuczanowic jest zlokalizowany bodaj najbardziej nietypowy cmentarz, jaki kiedykolwiek widziałam. O ile można go tak zaklasyfikować, ale właściwie to swego rodzaju „cmentarzysko” dla… cmentarnych krzyży. Około 20 lat temu ówczesny proboszcz parafii pw. Wszystkich Świętych na Górce Kościelnickiej postanowił w dość niezwykły sposób zadbać o stare krzyże, usuwane przy okazji remontów grobów na pobliskim cmentarzu. Poustawiał je w otoczeniu niewielkiego, drewnianego kościoła parafialnego z XVII w. i na zboczach wiodącego do kościoła wąwozu, tworząc swoisty las krucyfiksów. Widok jest niesamowity, a szczególne wrażenie musi robić po zmroku czy w mglisty, jesienny dzień.

Odwiedzając jakikolwiek cmentarz w Polsce – wyznaniowy, komunalny, parafialny, zabytkowy czy liczący ze trzy dekady – raczej nie miałam wątpliwości, gdzie się znajduję. Dwa lata temu, w czasie wakacyjnego pobytu w Danii, weszliśmy do (jak się nam pierwotnie zdawało) otoczonego murem parku w pobliżu dworca kolejowego w Roskilde. Na murze znajdowała się tylko tabliczka z duńskimi napisami, więc cóż 😉 Brama, zwieńczona krzyżem, sugerowała cokolwiek sakralny charakter miejsca, więc uznaliśmy, że to pewnie jakiś dawny klasztorny ogród, otwarty dla zwiedzających (dość właściwy trop, bo w XII w. znajdowała się tam franciszkańska kaplica, przy której potem powstał cmentarz dla miejskiej biedoty). Drzewa, krzewy, klomby, rabatki, tu i ówdzie ławeczki z odpoczywającymi na nich ludźmi. Dopiero po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że z niektórych rabatek wystają niewielkie, proste nagrobki. Dobra, no to może jest to były cmentarz, na którym nie ma już pochówków, a obecnie pełni funkcję parku miejskiego? Trochę nietypowo, ale co kraj to obyczaj. Jednak daty na niektórych nagrobkach były w miarę „świeże”, więc kolejna zagwozdka…

Później dowiedziałam się, że nie tylko Gråbrødre Kirkegård tak wygląda. Cmentarze w Danii generalnie bardziej przypominają ogrody, a ludzie przechadzają się tam jak po każdych innych ogólnodostępnych terenach zielonych i widok spacerowiczów z psiakiem czy pochłaniających przekąskę nie jest niczym dziwnym. Raczej nie widzę przeniesienia takich zwyczajów na polski grunt. U nas kremacja zwłok do tej pory jest czymś niestandardowym, a pomysł tzw. „łąk pamięci” (na których można rozsypać prochy zmarłego) ciągle budzi kontrowersje i póki co nie jest dozwolony prawnie. Tym bardziej nie wydaje mi się możliwe, żeby cmentarze pełniły jednocześnie funkcję terenów rekreacyjnych. Z drugiej strony polska odrębność i szczególny status cmentarzy, szczególnie tych zabytkowych, też jest czymś, co ma swoją wartość – tak jak listopadowy widok rozświetlonych zniczami nekropolii. Ale muszę przyznać, że podoba mi się to duńskie ujęcie „spraw ostatecznych”. Pamięć i codzienność, śmierć i życie, zaduma i radość spotykają się w jednym miejscu. Właściwie czemu nie? Z tym przemyśleniem, niejako w duchu dzisiejszego święta, was zostawiam, a do klimatów duńskich powrócę niebawem. Roskilde i inne piękne miejsca zdecydowanie zasługują na migawkowe upamiętnienie.

Dodaj komentarz