Lato w mieście (małym i dużym). Ludzie, krzaki i zwierzaki

Coachingowy banał mówi, żeby szukać pozytywów w każdej sytuacji. Niektóre coachingowe banały sprawdzają się w życiu i niepiękne, pandemiczne okoliczności przyrody dobrze to pokazały. Po tygodniach zamknięcia docenia się jeszcze bardziej różne proste przyjemności i sam fakt przebywania z ludźmi, którzy robią coś fajnego i mają do powiedzenia coś mądrego. Lubię trafiać na takie osoby, bo przywracają mi wiarę w rodzaj ludzki, a po powracających jak wyjątkowo nieprzyjemny bumerang okresach izolacji i wszelkich ograniczeń, taki kontakt jest jak potężny zastrzyk dobrej energii życiowej. Mam szczęście, bo ostatnio co chwilę dostaję takie zastrzyki.

Jest sobie nowohucki klub fitness i fizjoterapii Active Niuton. Znany i bardzo lubiany w mojej dzielnicy, bo to coś znacznie więcej, niż zwykły obiekt sportowy. Szefowej i całej tamtejszej ekipie udało się zbudować fajną społeczność, integrującą osoby w różnym wieku, w różnej kondycji fizycznej i z najróżniejszych środowisk. Niuton jest przeznaczony dla kobiet (aczkolwiek panowie mogą śmiało korzystać z oferty fizjoterapeutycznej) i wręcz pulsuje niesamowitą, kobiecą energią. A nadwyżka tej dobrej energii jest pożytkowana na różne pozytywne akcje. Niutonowe dziewczyny wspierają placówki charytatywne i współorganizują całą masę kobiecych warsztatów, prozdrowotnych wydarzeń i pikników dla rodzin. Ostatnio skrzyknęły się, żeby pomóc ratować zdrowie krewnego jednej z klubowiczek. Pan Emil jest kierowcą tira, kilka tygodni temu uległ poważnemu wypadkowi na jednej ze swoich zagranicznych tras. Czeka go bardzo kosztowna rehabilitacja. „Niutonkom” udało się zorganizować fajny kiermasz domowych smakowitości i wszelkich szpejów. Akcja pomocowa trwa cały czas, więc jeśli ktoś chce się dołączyć, to może to zrobić tutaj lub tu (można licytować lub samemu wystawić książki, rękodzieło, usługę, rozmaite przedmioty itd.).

Alek, podopieczny szefowej klubu i niekwestionowana gwiazda kiermaszu. Znosił z godnością wszystkie wybuchy czułości i zachwyty otoczenia, wyniośle popatrując na pochylających się nad nim ludzi.

Już kiedyś pisałam o panu Piotrze, właścicielu „MaNHattan Grilla” nad Zalewem Nowohuckim. Mniejsze i większe firmy mogłyby się uczyć od niego o społecznej odpowiedzialności biznesu, bo pan współpracuje z wieloma miejscowymi fundacjami, DPS-ami i wolontariuszami, często udostępniając teren grillowego ogródka na rozmaite akcje i odpowiadając za całą część gastronomiczną imprezy – a to poczęstunek dla wolontariuszy, a to przysmaki-cegiełki na dany cel charytatywny. Tym razem pomógł fundacji „Zmieniamy Niemożliwe” w organizacji pikniku na rzecz małego Leona (chłopiec urodził się z wadą wrodzoną mózgu – pomóc można tutaj). Oprócz kiermaszu słodkości i wszelkich dupereli (połakomiłam się na książkę o kulturze skandynawskiej) była nietypowa lokalna atrakcja w postaci zwierzyńca. Huta raczej nie kojarzy się z hodowlą zwierząt, ale obrzeża dzielnicy i przylegających do niej Wzgórz Krzesławickich mają przedmiejsko-rustykalny charakter, więc pieski czy kotki nie są jedynymi zwierzakami, na jakie można natknąć się, spacerując przy tamtejszych posesjach. A w takim Przylasku Rusieckim działa sobie dość już znana agroturystyka „Jeziorkowo„, z mini-zoo (zwierzaki gospodarskie) i stadem alpak. Od dawna planuję wybrać się tam, ale „zawsze coś”, potem pandemia, potem znowu atakują mnie inne zawszecosie i tak wyszło, że jeszcze nie dotarłam. Za to państwo z „Jeziorkowa” przybyli ze swoimi futrzakami na piknik dla Leona – miałam niespodziankę, bo wybrałam się tam w innym celu (też związanym ze zwierzakami), a nie przeczytałam programu imprezy 😀

O samym pikniku dowiedziałam się od pani Pauliny – właścicielki pewnego nowohuckiego gospodarstwa. A kontakt z panią zaczął się od zabawnej historyjki na FB-grupach nowohuckich: otóż któregoś dnia na przednówku fejsbukowy monitoring sąsiedzki zapodał zdjęcia odzianego w kubraczek i prowadzonego na smyczy koziołka, na tle jednego z miejscowych sklepów. Fotki wzbudziły sensację, a po wszelkich dywagacjach „o jaki słodziak” vs. „trzeba upaść na głowę, żeby prowadzić kozę ze sobą po mieście” (cytuję w złagodzonej formie), okazało się, że koziołek mieszka w stajni w Mogile (razem z dorosłą kozą i dwoma kucykami; potem pojawiło się tam jeszcze więcej futrzaków). Państwo zabierają go ze sobą, udając się po zakupy czy na spacer, bo maluch bardzo źle znosi rozłąkę z opiekunami. Pogadałyśmy wtedy chwilę, miałam odwiedzić gospodarzy i zobaczyć na żywo sympatyczny zwierzyniec, ale zaraz potem nadciągnęła kolejna fala pandemii i z tych planów nic nie wyszło. No i później klasycznie: prokrastynacja, nieogar, kryzys wieku średniego i skleroza. Pani Paulina jednak o mnie nie zapomniała 😀 i początkiem sierpnia dała mi znać o planowanej wyprawie zwierzaków nad Zalew Nowohucki.

Pani Paulina i jedna z jej podopiecznych
Meee! ;P
Mogilski zwierzyniec i ekipa wolontariuszy -z fundacji Zmieniamy Niemożliwe – akcja „Festyn dla Leosia”

To była bardzo intensywna niedziela, bo na deser jeszcze miałam okazję pobawić się w ogrodnika. Jedna z najmłodszych nowohuckich instytucji społeczno-kulturalnych, Dom Utopii (satelita mającego już renomę teatru Łaźnia Nowa), ma na dachu ogródek. Grupka mieszkańców Huty zgadała się, żeby założyć tam warzywno-ziołowy ogród społeczny, a tym samym promować miejskie ogrodnictwo i integrować sąsiadów. Póki co spotykają się co tydzień, więc kto ma chęć dołączyć, może skontaktować się z Domem Utopii albo bezpośrednio z Gosią Szymczyk-Karnasiewicz. Z ciekawości tam zajrzałam – fajny widok na korony drzew, zalew i dachy bloków, no miejsce w sam raz na odpoczynek z kubkiem lub kielichem o stosownej zawartości 😉 Upał wbił zebranych w leżaczki i przez dłuższy czas nikomu nie chciało się zabierać za te grządki, ale w końcu ekipa ogrodnicza wzięła się do roboty. Dostałam narzędzia i paczkę z nasionami kopru, no i dawaj! Podglądałam innych, bo o sianiu i sadzeniu czegokolwiek wiem tyle, co o fizyce kwantowej, a jako mimowolna morderczyni roślin doniczkowych („o nieee, bazylia znowu mi uschła”) powinnam mieć zakaz zbliżania się do czegokolwiek, co ma listki i/lub kwiatki. Ale było fajnie – głównie dzięki pogaduchom, różnym ogrodniczym i przyrodniczym anegdotkom, aczkolwiek sianie koperku też okazało się miłym i relaksującym zajęciem. Czułam się trochę jak na warsztatach découpage, na które kiedyś się wybrałam – „nie umiem, nie wiem, co robię, ale skupiam się i na trochę wyciszam galopadę myśli”. Na pewno odwiedzę ponownie ten domowo-utopijny ogródek.

Dom Utopii
Gosia w nieoczekiwanej kolorystycznej symbiozie z nowohuckim Manneken Pis. Instalacja-fontanna, która swego czasu wzbudziła wielkie kontrowersje (kilka lat temu stała na Pl. Centralnym) teraz znajduje się na dachu Domu Utopii.

Roślinki, krzaki, las… Zieleń w każdej postaci, czy to uporządkowane i eleganckie podwórko na moim osiedlu (rzeźba „Robaczek” w letnim otoczeniu róż wygląda jeszcze lepiej), czy dzika gęstwina – łakomy kąsek dla wszystkich deweloperów, bo to przecież nieużytek, to można toto z ziemią zrównać, wyciąć i niech się mury pną do góry! „Chcesz zieleni, to się na wieś wyprowadź” – jak mówi specyficzny gatunek neo-mieszczan. Nie mam zamiaru, bo mieszkam w najzieleńszej dzielnicy Krakowa, która póki co jako tako opiera się betonowym zakusom. Ale mam też swój prowincjonalny zielony azyl… Świętokrzyskie pola i chaszcze, rozmowy z bliskimi ludźmi o duperelach i o najważniejszych sprawach. Rodzinne wspomnienia, konfrontacja zmieniającej się przestrzeni z obrazkami z dzieciństwa. Tu było pole dziadków, a teraz jest zarośnięta łąka. Tam na podwórku stał orzech, a teraz dorodny iglak. Tutaj był zapuszczony miejski skwer z zaniedbanym placem zabaw, a teraz jest ładny, ukwiecony park i taki ogródek jordanowski, że zazdroszczę dzisiejszym kilkulatkom. Cmentarz był samotnym, zadrzewionym pagórkiem na obrzeżach miasteczka, a teraz jest łysy (wycięli piękne, „horrorowe” drzewa) i otaczają go okazałe domostwa (zdradzające zasobność portfela odwrotnie proporcjonalną do gustu właścicieli). Przy okazji lipcowej wizyty rodzinnej w Staszowie postanowiłyśmy z Anią pokazać naszym panom również miejsce, które akurat nie zmieniło się jakoś szczególnie przez dwadzieścia lat. No, może jest jeszcze większą ruderą, aczkolwiek na swój sposób malowniczą.

Tyle z wielkomiejskich i małomiasteczkowych atrakcji nie całkiem typowych. Teraz dla odmiany przemieszczam się w czasie, bo mojej Kompanii Gryfitów trafiło się wreszcie kilka wydarzeń historycznych, więc czeka mnie trzeci z rzędu weekend w średniowieczu. Co też zawsze uskuteczniam z wielką przyjemnością, a po zeszłorocznym „sezonie w plecy” tym bardziej. Żyję piękną chwilą, zanim znowu (najprawdopodobniej) wszystko nam pozamykają i ograniczą. Nie to, żebym siedziała tak całkiem w mojej wesołej bańce, bo od coraz bardziej przerażających wiadomości lokalnych oraz światowych nie da się uciec, więc mam też coraz więcej ponurych przemyśleń na temat tego, w jaką stronę wszystko zmierza i czy nie byłoby lepiej, gdyby jakiś meteoryt kazał nam powtórzyć los dinozaurów. Albo niech ta śmierć cieplna wszechświata przyjdzie szybciej czy coś 😛 Mniejsza z tym. Od wnikliwych i mądrych analiz socjologiczno-politycznych są lepsi, od kręcenia gównoburzy na trudne tematy – też. A u mnie jak zawsze – dla wytchnienia własnego i tych, którym chce się to czytać – trochę widoczków, fajne akcje, pozytywne wibracje. Miasto i wieś, piękna architektura i zabawne kurioza. Ludzie, krzaki, zwierzaki.

Dodaj komentarz